A jeśli Jarosław Kaczyński wygra?

REKLAMA

Prawdę mówiąc nie wierzę, aby Jarosław Kaczyński wygrał wybory prezydenckie, a to z tego powodu, że ma nazbyt duży elektorat negatywny, by osiągnąć sukces w drugiej turze. Mimo to scenariusz taki należy brać pod uwagę, gdyż jego główny kontrkandydat – Bronisław Komorowski – do orłów intelektu, dowcipu i pijaru z pewnością nie należy. Poza tym nie zdziwiłbym się, gdyby po pierwszej turze wypłynęły jakieś „haki” na Komorowskiego – w końcu sztabowcy PiS nieraz już takie zagrywki stosowali, a wymienić tu można pamiętny przykład z „dziadkiem z Wehrmachtu”.

Cóż by się stało, gdyby Kaczyński wygrał te wybory? Po pierwsze – nie wierzę, że spowodowałoby to utratę przez niego kontroli nad PiS. Jest wprawdzie ładny obyczaj, że prezydent jest bezpartyjny, czyli zawiesza swoje członkostwo w partii, która go popiera, ale nie w tym przypadku. Po katastrofie smoleńskiej nie ma fizycznie komu zostawić Prawa i Sprawiedliwości, więc zapewne go nie zostawi. Poza tym ma obsesję spisków i WSI, a więc nie mógłby nikomu zaufać i powierzyć mu partii bez ryzyka, że przejmą ją „agenci” i niezdefiniowane „wrogie siły”. Z tego powodu ci, którzy liczą, że Kaczyński zostawi PiS, to zaś spowoduje upadek partii pozbawionej „nieomylnego przywódcy” – mylą się.

REKLAMA

Kaczyński wie, że wyrzucił ze swojej partii wszystkich o IQ wyższym od przeciętnego i że nie ma komu partii zostawić. Nie miejmy złudzeń: zwycięstwo Kaczyńskiego nie jest szansą dla odrodzenia się prawicy na prawo od PiS. Gdyby partią mieli kierować Kuchciński z Brudzińskim… Tak, wtedy dla prawicy szansa byłaby – i to całkiem spora. Ale nie będą nią kierować.

Po drugie – nie mam wątpliwości, że zwycięstwo Kaczyńskiego to nie koniec bitwy, ale jej początek. Nie bardzo wierzę, że prezes PiS ma ochotę zostać prezydentem RP tylko po to, aby oglądać przysłowiowe już żyrandole. Przeciwnie – myślę, że to dopiero początek wielkiego planu politycznego. Celem Jarosława Kaczyńskiego nie jest Pałac Prezydencki, ale przejęcie władzy w Polsce, czyli utworzenie rządu. Co więc zrobiłby prezydent Kaczyński? Krok pierwszy został już zapowiedziany przez Kaczyńskiego-kandydata: utworzenie wspólnego rządu z Platformą Obywatelską. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że Donald Tusk propozycję tę odrzuci. Przecież tak naprawdę rządu takiego nie chce ani PiS, ani PO. Wprawdzie obydwu partii nie dzielą poważne różnice ideowe – gdyż żadnej z nich nie przyświecają jakiekolwiek idee – ale poziom osobistego skonfliktowania obydwu liderów uniemożliwia im już współpracę polityczną.

Kaczyński zaproponuje jednak Tuskowi koalicyjny rząd, aby mieć alibi przed swoimi wyborcami, zanim uczyni krok drugi. Jaki to będzie krok? Musi stworzyć koalicję większościową w Sejmie. Tę zaś może mu dać wyłącznie sojusz PiS z PSL oraz SLD. PiS w koalicji z SLD? Nie wierzycie Państwo? A to zobaczcie sobie, jaka koalicja rządzi dziś w TVP, kto ma biurko w biurko na Woronicza? Postkomuniści i antykomuniści razem zarządzają socjalistycznym reliktem w postaci telewizji „publicznej”. Jest zresztą od dłuższego czasu sporo sygnałów ze strony PiS i SLD, że taka koalicja jest możliwa. Sygnały takie puszczają z PiS Adam Hofman, Adam Lipiński, a ostatnio także Paweł Kowal. Wszyscy wymienieni zgodnie sugerują, że już „nie brzydzą się” koalicją z postkomunistami. Charakterystyczne jest też zachowanie Napieralskiego, który wiele manewrów politycznych robi takich jak Jarosław Kaczyński. W moim przekonaniu obydwaj panowie są już „dogadani”.

Ktoś powie, że taki sojusz jest niemożliwy, gdyż wyborcy PiS nie darowaliby tego swoim liderom. Z argumentem tym kompletnie się nie zgadzam. Po pierwsze – elektorat PiS przypomina mi apokaliptyczną sektę polityczną, gdzie panuje autentyczny religijny kult Kaczyńskiego. A ten zahipnotyzowanym i rozhisteryzowanym wyborcom łatwo wciśnie jakiś kit. Już mam nawet motyw przewodni dla Kaczyńskiego: „PiS zdecydował się na historyczny kompromis z SLD. Weszliśmy w sojusz z lewicą, bowiem jej lider Napieralski nie był w PZPR, to przedstawiciel pokolenia, które nie jest obciążone komunistyczną przeszłością. SLD to polska lewica. Trzeba więc zawrzeć sojusz z patriotyczną lewicą przeciwko postkomunistycznej PO, która broni układu i ma liczne powiązania z dawnymi służbami”. Zawsze też można ogłosić, że sojusz PiS i SLD to wielka koalicji partii głoszących hasło „Polski solidarnej” przeciwko „bezbożnemu liberalizmowi rządu Tuska”.

Mówiąc szczerze, uważam, że na koalicji takiej PiS straciłby nie więcej niż 2-3% elektoratu. Tak, straciłby tych najbardziej ideowych antykomunistów; tych, co na rozmaitych forach internetowych wyzywają krytyków PiS i Kaczyńskich od „agentów”, „sowieckich agentów”, „agentów WSI”, domagając się natychmiastowej lustracji wszystkich oponentów Jarosława Kaczyńskiego. Coś wiem o tej ekipie, ponieważ – jako krytyk PiS – też jestem przez to towarzystwo obrzucany obelgami i pomawiany o agenturalność. Powiem tak: koalicja PiS-PSL-SLD byłaby dla Polski gorszą katastrofą niż pijarowski rząd Donalda Tuska. Jednak dużo bym dał, żeby zobaczyć miny i komentarze tego internetowego pisowskiego czambułu, gdy ich Słońce Antykomunizmu znajdzie się w koalicji rządowej ze zwykłymi komuchami.

Czy to polityczna fantastyka? Nie sądzę. Gdy pytam o taki scenariusz moich kolegów z PiS, milczą, są mocno zakłopotani. Kiedy pytam moich kolegów z lewicy, nie ukrywają, że już czekają na wspólne rozdanie stołków wespół z „kolegami-socjalistami z PiS”. Jeśli Jarosław Kaczyński wygra, to zagra ten wariant. Pytanie jest inne: czy zdecyduje się na to już przed wyborami parlamentarnymi, czy zaczeka jeszcze rok i po wyborach do Sejmu skorzysta z prezydenckiego uprawnienia do wyznaczenia premiera? Moim zdaniem, zrobi ten manewr za rok, po wyborach do Sejmu. Kogo wtenczas wyznaczy? Zapewne Waldemara Pawlaka (tak, tego z „Nocnej zmiany”). Dlaczego? Aby odciągnąć PSL od koalicji z PO i utworzyć razem rząd PSL-PiS-SLD.

Teraz Państwo rozumiecie, dlaczego w drugiej turze nie zagłosuję na Jarosława Kaczyńskiego…

REKLAMA