Kidnaping zalegalizowany

REKLAMA

18 czerwca bieżącego roku JE Bronisław Maria Karol hr. Komorowski z Komorowa herbu Korczak, pełniący obowiązki prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, marszałek Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej etc., etc., etc., raczył podpisać wielce kontrowersyjną ustawę o zapobieganiu przemocy w rodzinie, de facto legalizującą w Polsce urzędowy kidnaping. Sprawa jest w środowiskach prawicowych stosunkowo dobrze znana, bo w ostatnich miesiącach sporo o niej pisano i mówiono. Skupię się więc jedynie na niektórych jej aspektach. Na początku warto odnotować fakt, że posłom prawicowym, zwłaszcza z koła Polska Plus, a także senatorom udało się tę groźną ustawę nieco złagodzić. Niestety tylko nieco. Zniknęły z niej zapisy dotyczące tak zwanej „przemocy psychicznej”, faktycznie zakazujące rodzicom wychowywania dzieci. Planowano zakazanie wpływania na zachowania seksualne dzieci, narzucania im swoich poglądów czy ograniczania kontaktów towarzyskich. To jak niby mieli wychowywać bez możliwości kształtowania poglądów czy postaw (między innymi w kwestiach życia seksualnego) czy bez wpływu na towarzystwo, w którym się dziecko obraca?

Dobrze, że tego zapisu nie ma w ostatecznym kształcie ustawy, ale sam fakt jego pojawienia się w projekcie dowodzi wybitnie antyrodzinnego nastawienia pomysłodawców. Najgroźniejszym przepisem, który w ustawie pozostał, jest możliwość zabierania dzieci rodzicom bez wyroku sądu – przez pracownika socjalnego. Co prawda kosmetycznie ograniczono tę możliwość do sytuacji „bezpośredniego zagrożenia życia i zdrowia dziecka”, ale ograniczenie to jest tylko pozorne, bo groźna i dająca ogromne pole do nadużyć jest możliwość podejmowania decyzyj w tej sprawie przez urzędnika, a nie przez sąd. Jest rzeczą oczywistą, że odbierane będą dzieci nie tylko rzeczywistym sprawcom przemocy w rodzinie, ale także, a może przede wszystkim rozmaitym przeciwnikom władzy – tak lokalnej, jak i centralnej: opozycyjnym politykom, dociekliwym dziennikarzom, prawnikom reprezentującym ofiary nadużyć władzy etc., etc., etc. Nadużycia mogą zresztą iść jeszcze dalej. Z łatwością można sobie wyobrazić hipotetyczną gminę rządzoną przez pazernego i zepsutego wójta. Przypuśćmy, że owemu wójtowi bardzo się spodoba ziemia któregoś z mieszkańców. Nie będzie jednak miał ochoty kupować jej za uczciwe pieniądze. Zaproponuje więc właścicielowi jej sprzedaż za, powiedzmy, 10% rzeczywistej wartości. Właściciel oczywiście odmówi. Wtedy wójt naśle na niego pracownicę socjalną (a na wsi opieka społeczna jest zupełnie uzależniona od lokalnej władzy), ta zaś odbierze opornemu gospodarzowi dziecko. By je odzyskać, ojciec zgodzi się na zbójecką transakcję. Nieprawdopodobne? A niby dlaczego?

REKLAMA

Jeśli pojawia się możliwość nadużyć, to i same nadużycia pojawią się z pewnością. Dotąd barierą był sąd, który mimo wszystko jest do pewnego stopnia niezależny od lokalnych władz. Nie ma więc żadnej przesady w stwierdzeniu, że zmiana prawa jest legalizacją kidnapingu. Wobec powyższego szeroko dyskutowany zakaz klapsów to już „mały pikuś”, chociaż też symptomatyczny. Oznacza bowiem, że wybór metod wychowawczych nie należy już do rodziców, ale do państwa. Ja osobiście nie jestem zwolennikiem klapsów, nigdy ich dotąd wobec własnych dzieci nie stosowałem i mam nadzieję, że nigdy nie zastosuję. Nigdy jednak nie posunąłbym się do ich odradzania czy tym bardziej zakazywania tym, którzy uważają je za integralną część procesu wychowawczego. Oznaczałoby to bowiem, że biorę na siebie odpowiedzialność za efekt tegoż procesu, a takiej odpowiedzialności w odniesieniu do cudzych dzieci nigdy bym na siebie nie wziął.

REKLAMA