Jedni ekonomiści nie chcą nic wiedzieć o prawdziwej gospodarce i zamykają się w Wieży z Kości Słoniowej, w której podliczają tylko rozmaite Wskaźniki. Drudzy z kolei popadają w drugą skrajność: zajmują się tym, co oficjalnie… nie istnieje. Z odpowiednimi wynikami. Jak podaje „Rzeczpospolita” z najnowszego raportu Banku Światowego wynika, że „szara strefa” (gospodarka zajmująca się działaniami niezakazanymi, ale nie poddanymi opodatkowaniu) wynosi tylko 28,1% PKB. Co zabawniejsze: wg obliczeń GUS szara strefa w Polsce nie przekracza 15% PKB. Tymczasem nawet za rządów lady Małgorzaty baronessy Thatcherowej w praworządnej Wielkiej Brytanii wynosiła ona 40% – a w tym samym czasie we Włoszech… prawie 80%. Skąd te rozbieżności?
Ano stąd, że po prostu nie ma jak tego policzyć! Po pierwsze, nie wiadomo, jak zdefiniować „szarą strefę”. Jeśli (przypadek autentyczny) włoska prokuratorka wyskakiwała z pracy na cztery godziny i oddawała się w tym czasie prostytucji, z czego czerpała ¾ swoich dochodów, to od biedy można uznać, że w 75% była w „szarej strefie”. Jak jednak policzyć na polu chłopa kartofle, które w części sprzedaje oficjalnie, a w części zawozi prywatnie na targ? Albo państwową stocznię, mającą przychód zerowy, ale jej pracownicy z blachy o wartości jednej dziesięciotysięcznej wartości blach produkują pamiątki, za które otrzymują połowę pensji? Stosunek nawet jednej złotówki do zera jest nieskończenie wielki…
Wszystkie te szacunki to po prostu efekt dotykania przez ekonomistę wskazującym palcem czubka nosa – i wyciągania wniosków na podstawie zasłyszanych opowieści. Z jednej strony są one dziennikarsko wyolbrzymiane – z drugiej: ci, którzy pracują w szarej strefie ukrywają swoje prawdziwe zajęcie – szacunki są więc mocno zaniżone… Rozmaici „pracownicy nauki” zarabiają na czystych banałach. Np. p. dr Fryderyk Schneider, austriacki ekonomista od lat badający szarą strefę, przestrzega, że „szara strefa powiększa się w sytuacji podnoszenia podatków i wprowadzania nowych regulacji do gospodarki”.
Nie wątpię, że jakiś Instytut Dziecka i Matki zatwierdził już kilka prac doktorskich, dowodzących uczenie, że małe dzieci przybierają na wadze w miarę jedzenia. Federaści, czyli rządzący nami eurofaszyści, najchętniej zlikwidowaliby szarą strefę w ogóle i opodatkowali każdą działalność; ostatecznie można opodatkować nawet zysk, jaki odnosi żonaty mężczyzna, który nie musi korzystać z usług prostytutki (chwilowo – ich zdaniem – przebywający w szarej strefie mieszczącej się pod kołdrą). Wiedzą jednak doskonale, że część działalności ludzkiej z różnych względów nie mieści się w ramach ustalonych przez biurokratów – a poza tym sami biorą łapówki (co jest elementem „szarej strefy”) – i następnie z konieczności (bo jak się z tego rozliczą?) wydają te pieniądze w „szarej strefie”. I dlatego nie palą się, by ją zlikwidować.
Dokładnie odwrotne stanowisko zajmują liberałowie. Uważają, że należy zlikwidować jakiekolwiek opodatkowanie działalności gospodarczej – a wtedy „szara strefa” zniknie; razem z „białą” zresztą. „I nie będzie już w ogóle niczego” – jak to sformułował znany klasyk ekonomii praktycznej, p. Krzysztof Kononowicz. Tyle, że wtedy jedni ekonomiści nie mieliby danych do sporządzania swoich wskaźników – a drudzy nie mogliby żyć z „badania szarej strefy” i wyciągania stamtąd re-we-la-cyj-nych wniosków.