Bicie piany o krzyż a sfera publiczna

REKLAMA

Dyskusja na temat roli krzyża i Kościoła w życiu publicznym powinna tak naprawdę przerodzić się w dyskusję na temat tego, czy powinno w ogóle istnieć coś takiego, jak sfera publiczna. Wyobraźmy sobie sytuację, w której ktoś wchodzi na cudzy teren, wyrywa z płotu dwie sztachety, robi z nich krzyż, a później domaga się od wszystkich ludzi w kraju, aby zbudowano w tym miejscu pomnik. W takim przypadku zdecydowana większość ludzi powiedziałaby, że o tym, co ma się dziać na danej działce powinien zadecydować jej właściciel. Ale w przypadku krzyża na Krakowskim Przedmieściu (vel: Krzyża Pamięci, Krzyża Smoleńskiego, czy jakkolwiek ostatnio próbuje się go nazywać) w jakiś tajemniczy sposób sprawa ma się zupełnie inaczej. Od wielu tygodni politycy, dziennikarze oraz zwykli ludzie absurdalnie biją pianę dyskusji o sferze publicznej. W sprawie tego, czy przed siedzibą prezydenta świeckiego państwa powinien stać tak wyrazisty symbol religijny włączyły się już niemal wszystkie gwiazdeczki rodzimej inteligencji. Każda ze stron konfliktu doszukuje się u drugiej ukrytych motywów działania oraz przypisuje jej prowadzenie laicyzującej/integrystycznej ofensywy.

Do głosu nie dopuszczani są jedynie ci, którzy uważają, że problemem nie jest sam krzyż i protestujący, ale stan własnościowy chodnika na Krakowskim Przedmieściu i Pałacu Prezydenckiego. Rozpaleni do czerwoności sporem o krzyż czytelnicy „Wyborczej” i „Gazety Polskiej” są przecież, koniec końców, współwłaścicielami chodnika będącego przedmiotem sporu. Nieustanne podsycanie sporu i omawianie go we wszystkich możliwych aspektach należy więc jednoznacznie rozumieć jako próbę rozepchnięcia się każdej ze stron w spółce akcyjnej noszącej nazwę państwo.

REKLAMA

Problem nie kończy się jednak na krzyżu upamiętniającym ofiary katastrofy. Jest ich także wiele w państwowych szkołach, urzędach, szpitalach itd. Wykorzystujący do swych celów religię politycy i dziennikarze mówią więc katolikom: dziś usuwają krzyż sprzed Pałacu Prezydenckiego, jutro zakażą go wszędzie; nie pozwólmy na to. Jednakże nie powoduje nimi żadna autentyczna obawa o losy religii, lecz jedynie chęć zapanowania nad jak największą częścią państwowego dobytku. Religia narzucana siłą to sprzeczność sama w sobie; nie rozumieją tego zwolennicy państwa ochrzczonego krzyżem w urzędach.

Batalia o krzyż to jedynie eskalacja większego problemu istnienia państwa i kontrolowanej przez niego własności. Państwowe ulice, chodniki, urzędy, zakłady pracy, lasy, osiedla, i inne miejsca stanowią nieustanne zarzewie większych lub mniejszych „batalii o krzyż”, którymi żyje na co dzień nasze społeczeństwo. Czy zezwolić na homoparadę? Czy kupić gaz od Rosjan czy Norwegów? Czy podnieść/obniżyć wiek emerytalny? Czy kupić F16 czy nie? Każda z tych kwestii ma swoich własnych fanatycznych staruszków, szyderczych młodzieńców oraz zwalczające się w telewizji i w prasie dwie główne grupy sporu, które redukują rzeczywistość do swej kłótni. Stałym punktem programu powszechnego bicia piany jest oczywiście całkowite lekceważenie tych, którzy mówią, że to właściciel ulicy powinien decydować o zezwoleniu na manifestację, że to prywatni przedsiębiorcy powinni wybrać sobie źródło dostaw, że o wieku przejścia na emeryturę powinien decydować każdy z nas oraz że usługi ochronne powinny podlegać konkurencji.

Osobom znużonym kolejnym tygodniem batalii o miejsce dla krzyża chciałbym zwrócić uwagę, że walka ta nie jest niczym nowym. Pustosłowie oraz emocjonalna retoryka pozbawiona odniesienia do rzeczywistości nie są czymś typowym jedynie dla ostatnich dni, lecz tak naprawdę związane są z ogółem dyskusji, z jakimi mamy do czynienia w sytuacji istnienia państwa. Jego hegemonia we wszystkich dziedzinach życia wymusza na wszystkich toczenie bezsensownych sporów, w których zasadą numer jeden jest nie podważanie istnienia Lewiatana. Akceptacja „wspólności chodnika” to warunek wstępny dyskusji – później można nawet mówić nawet mające najmniej związku z rzeczywistością bzdury.

Gdyby Krakowskie Przedmieście należało do konkretnego właściciela, spór byłby w zasadzie nieobecny. Gdyby Lewiatan nie trzymał nas w swym żelaznym uścisku, nie byłoby żadnego prezydenta, który musiałby latać gdziekolwiek w naszym imieniu. Wypadek lotniczy, z którym mieliśmy do czynienia w Smoleńsku, zakończyłby się pogrzebem ofiar oraz ich pochówkiem na jednym z cmentarzy. Gdyby nie Lewiatan, nie musielibyśmy być świadkami nieustannego i bezsensownego bicia piany, która przesłania nie tylko jedną podwyżkę VAT-u, ale nieustanną grabież i destrukcję społeczeństwa.

Tak naprawdę żyjemy w świecie tematów zastępczych, które stanowią zaakceptowany przez państwo hyde park, w którym mogą się wyszumieć różni ludzie. O kwestiach zasadniczych, czyli monopolu pieniądza, monopolu usług policyjnych, sądowniczych, edukacyjnych i o setkach innych patologii stworzonych przez państwo zwyczajnie się nie rozmawia. Intelektualistą na lewicy i tzw. „prawicy” jest ten, kto tych tematów nie porusza.

REKLAMA