Znajomi podarowali mi kiedyś na urodziny krawat w dolary. Ucieszyłem się bardzo, jak z każdego prezentu, ale nie do końca mogłem zrozumieć dlaczego otrzymałem właśnie taki podarunek, a nie inny. Delikatnie dano mi do zrozumienia, że przecież interesuję się ekonomią (austriacką). Osoby, które sprezentowały mi krawat, nie były bynajmniej przeciętnymi Polakami, lecz osobami „wykształconymi z wielkich miast”. Można się więc było po nich spodziewać, że potrafią odróżnić naukę ekonomii od robienia interesów.
Jednakże biorąc pod uwagę sposób, w jaki większość osób podchodzi do kwestii związanych z ekonomią, doszedłem ostatecznie do wniosku, że ich reakcja była typowa dla naszego otoczenia. Częściowa prywatyzacja szkolnictwa wyższego w III RP przyniosła pewne semantyczne przekształcenia, które z całą siłą obnażyły powszechne przekonania na temat gospodarki i nauki o rynku. Profesorowie wyższych uczelni ekonomicznych pozakładali w latach dziewięćdziesiątych wyższe szkoły handlu lub biznesu, które zaczęły oferować program studiów zbliżony do oferowanego na ich państwowych odpowiednikach. Nagle okazało się, że na uczelniach ekonomicznych uczy się nie ekonomii, lecz prowadzenia biznesu.
Słowo „biznes” obarczone jest w społeczeństwie jednoznacznie negatywnymi skojarzeniami. Biznesmen to w powszechnym mniemaniu człowiek zainteresowany tylko jednym: osiągnięciem zysku. Utrwalający tego rodzaju mity ludzie zapominają jednak, że osiągnięciem zysku jest zainteresowana… każda osoba. Nie istnieje takie działanie, które nie byłoby nastawione na zysk, który jest przecież kategorią psychiczną, a nie pieniężną. Słowa „biznesmen” i „przedsiębiorca” są jednak używane tylko i wyłącznie w odniesieniu do ludzi posiadających sporą ilość gotówki. W rezultacie nawet dla wykształconego człowieka uczelnia ekonomiczna to miejsce, w którym kształcą
się „grube ryby” wielkiego biznesu. Tymczasem ekonomia to nie żadna nauka o robieniu pieniędzy ani o odnajdywaniu się w gąszczu biurokratycznych przepisów. Do jej znajomości wcale nie jest też potrzebna znajomość matematyki i ekonometrii, którymi gnębią studentów zatrudnieni przez państwo naukowcy.
W swej istocie ekonomia to nauka filozoficzna. Wśród osób, które wniosły w nią znaczący wkład, było zaledwie kilku tzw. biznesmenów (jak np. Richard Cantillon, posiadacz bajecznej fortuny), większość zaś była zakonnikami, dziennikarzami lub urzędnikami. Ekonomia to jedna z podstawowych gałęzi filozofii, która była zawsze wypierana z rozważań prowadzonych przez myślicieli – jako zajęcie dla „biznesmenów”. Grecy, twórcy filozofii, gardzili ekonomią, gdyż prawdziwi ateńscy arystokraci nie mogli, wedle ówczesnych przekonań, zajmować się rzemiosłem, handlem ani im podobnym, „przyziemnym” zajęciom. Dopiero w średniowieczu ustalił się zwyczaj, że filozof pisał także na tematy ekonomiczne. Tzw. wykształcony człowiek wiedział wówczas o ekonomii coś więcej niż tylko to, że istnieje popyt i podaż. Niemal każdy szanujący się scholastyk pisał na tematy ekonomiczne i, co najważniejsze, pisał w sposób, który nazwano by dziś skrajnie wolnorynkowym. Świadczy o tym chociażby Mikołaj Kopernik, który poza medycyną, astronomią oraz prawem interesował się także ekonomią i sformułował prawo noszące jego imię. Z czasem jednak ekonomia stała się na filozoficznych salonach persona non grata. Jako dziedzina nauki, która głosiła skrajnie nieprzychylne wobec rosnącej władzy państwa poglądy, została oddana pod opiekę matematyków, „ścisłowców” i ludzi od robienia „biznesu”. W rezultacie mamy dziś do czynienia ze skrajną ignorancją w zakresie ekonomii wśród większości wykształconych osób, które wręcz szczycą się tym, że ekonomia ich nie interesuje. Rzadko można spotkać człowieka, który twierdziłby, że prawa logiki klasycznej są nieistotne, ale pełne zadowolenia przeczenie podstawowym prawom ekonomii to zjawisko równie powszechne, co zatrważające.
Zupełnie niedawno rozmawiałem ze znajomym, którego praca polega na obrocie akcjami i papierami wartościowymi. Wspólnie zauważyliśmy, że wykonywany przez niego zawód nosi złowrogą nazwę spekulanctwa, choć trudno w niej znaleźć jakiś negatywny lub nieetyczny aspekt, jeśli rozpatrzyć ją samą w sobie. Ludzi, którzy robią to samo, co mój znajomy, tyle że na małą skalę, nazywa się dostojnie: nauczycielem, aptekarzem, cieślą itd. Ale ktoś, kto posiada więcej niż inni i potrafi podjąć ryzyko inwestowania, nazywany jest już „spekulantem”. W ten sposób lekceważące ekonomię społeczeństwo pogardza tymi, którzy pokazują, że nauka o działaniu ma znaczenie.
Powszechna ignorancja ekonomiczna sprawiła, że za przedsiębiorców uważa się powszechnie określoną grupę społeczną – ludzi w garniturach, którzy pracują w szklanych biurowcach i jeżdżą limuzynami z przyciemnianymi szybami. Jednakże ludzi tych nie dzieli od reszty społeczeństwa różnica jakościowa, lecz ilościowa. Ekonomia, póki nie oddano jej we władanie matematykom i specom od robienia politycznego show-biznesu, głosiła wyraźnie, że przedsiębiorcą jest każdy człowiek, że rachunek zysków, strat i inwestycji stanowi zwyczajnie sposób bycia człowieka. To, że niektórzy z nas stają się później miliarderami, nie zmienia przecież faktu, że każdy działa, podejmuje ryzyko, ponosi koszty i odnosi zyski.
Wizja ekonomii jako nauki sprzyjającej wielkim biznesmenom, spekulantom oraz wszelkiego rodzaju ciemnym interesom stanowi od lat jeden z ulubionych motywów podatkowego masochizmu naszego społeczeństwa. W mniemaniu większości ludzi jesteśmy w stanie wiecznego oblężenia przez złe moce, uosabiane przez znających się na ekonomii biznesmenów i badylarzy. Współczesny człowiek masochista, zamiast zainteresować się ekonomią i dowiedzieć, w jaki sposób funkcjonuje społeczeństwo, zatyka uszy i kreuje się na ofiarę grubych ryb, pragnąc jeszcze większej ingerencji państwa w gospodarkę.
Ekonomia to nie sztuka pomnażania dolarów – to nauka bliższa zwykłemu człowiekowi niż jakakolwiek inna.