Chiny w rytmie disco

REKLAMA

Zhejiang (prowincja na wschodnim wybrzeżu Chin) – 52 miliony ludzi na 100 tys. kilometrów kwadratowych. Las małych miasteczek, które zamieniły się w jedną wielką fabrykę. Gdzieniegdzie tylko między fabrycznymi halami widać ryżowe pola. I one pewnie wkrótce zostaną wykupione pod nową nieruchomość. Za cenę, która wciąż rośnie. Chiny zmieniają się i Zhejiang także okrzepł. Dawniej ta wyłaniająca się z ryżowych pól fabryka świata wyglądała jak surrealistyczny eksperyment. Jednak przez ostatnie lata linie pracowały pełną parą, towar wypływał w świat, co nie pozostawało bez wpływu na okolicę. Dziś widać tu mniej lub bardziej udane próby wprowadzenia zamysłów pekińskiego kierownictwa, czyli „harmonizowania”. Ładne widoki za oknami samochodu, zielone drzewka przy drogach i coraz większy porządek, także z dala od głównych ulic. A w fabrykach Chińczycy oswojeni z obcokrajowcami, z którymi handlują już od lat. I znacznie bogatsi, coraz lepiej ubrani, pewniejsi, a przez to mniej skorzy do udowadniania czegokolwiek na siłę. W rozmowach przy stole częściej niż dawniej mówi się o polityce. Cały biznes zależy bowiem od kursu juana. Jedno wahnięcie i przestaje się opłacać. Mimo że zdarzało się słyszeć określenie „ten oprych Obama”, wszyscy i tak są przekonani, że wyjściem jest pójście w usługi, technologie i jakość. Zwłaszcza iż pensje niewykwalifikowanych pracowników to ok. 200-250 dolarów (plus mieszkanie i wyżywienie w hotelach robotniczych), a tych, co już coś potrafią – dużo wyższe; w dodatku coraz trudniej ich znaleźć i najtańsza produkcja przenosi się do Wietnamu.

Tymczasem w zasobnym Zhejiangu, w którym kilka lat temu ruch był jak w starych Chinach, a autostrady jak w Niemczech, pojawiły się wszechobecne korki. Obecnie Chiny to największy rynek motoryzacyjny świata i każdy chce jeździć, bo go na to stać. No i „stało się”. Tak jak w Polsce nie można wjechać i wyjechać z miasta, a kierowcy prześcigają się w finezyjnych objazdach i skrótach. Polska nie zbudowała jeszcze autostrad, Chiny zaś są już na kolejnym etapie, tocząc nie jedyny w tym kraju wyścig z czasem: czy uda się zmodernizować infrastrukturę szybciej niż nastąpi wzbogacenie się społeczeństwa? Problem ma rozwiązać kilkukrotnie szybsza od PKP, poruszająca się z prędkością 360 km/h szybka kolej z Szanghaju do Hangzhou. Wydawało się, że im bardziej Chiny będą się modernizować, tym więcej obcokrajowców będzie rozumiało Chińczyków, mówiło w ich języku i przestanie to w końcu kogokolwiek dziwić. Jednak wojny walutowe, napięcia w stosunkach z Zachodem, pogłębiający się brak zrozumienia powodują, iż premia za znajomość chińskiego paradoksalnie jest coraz wyższa.

REKLAMA

Przekonałem się o tym wieczorem, gdy po całym dniu rozmów i obiadków trafiłem do pobliskiego lokalu na drinka. Głośna muzyka i tańcząca na parkiecie młodzież nie zapowiadały, że wydarzenia przybiorą dla mnie niespodziewany obrót. Tak się jednak zaczyna dziać, gdy do stolika podchodzi modnie ubrany, rozentuzjazmowany mężczyzna obchodzący 30. urodziny. Rozbawiony moją obecnością klepie mnie przyjaźnie po ramieniu podekscytowany, iż coś próbuję mu odpowiedzieć po chińsku, przekrzykując płynącą z głośników muzykę.

Z tego, co rozumiem, studiował we Włoszech, kocha obcokrajowców i ma fabrykę garniturów. Chwilę potem sympatyczny fabrykant stawia przede mną skrzynkę browaru. I zamierza wypić. Miejscowi, widząc, że rozmawiam po chińsku, traktują mnie bardzo przyjaźnie. Co chwila ktoś podchodzi do stolika, podaje rękę, wznosi toast, klepie po ramieniu i coś głośno krzyczy. Czuję się jak w Rosji lub na Ukrainie. Trochę zaczynam się obawiać klasycznej „przewałki”. Jest to wydarzenie bardziej z kategorii hazardu niż dyskoteki. Postanawiam w to wejść, chociaż pierwotnie miało skończyć się na jednym drinku i grzecznym powrocie do łóżeczka. Zachęcony rozwojem sytuacji DJ reaguje na moją obecność i puszcza Timbalanda („Apologize”) oraz syntezatorowy motyw z „Gliniarza z Beverly Hills”. Wniebowzięty „Italiano” tańczy na podeście z dwiema pięknymi dziewczynami do towarzystwa. A może nie tylko, bo w Chinach ta granica jest zawsze płynna i negocjowalna, aczkolwiek prowincja Zhejiang, w której rządy sprawował przyszły prezydent Chin Xi Jinping, słynie z konserwatyzmu. Chwilę później „Italiano” przyprowadza dziewczyny do mojego stolika. 22-letnia Ting Ting z Hunanu, o wyglądzie słodkiej licealistki, i rok starsza Elena z Hubei, typ wampa. Wznosimy kolejne toasty w małych szklaneczkach. Lekko płynie rozmowa o Chinach, imprezie, rodzinie i życiu w innym mieście oraz o tym, kiedy wypada w tym roku chiński Nowy Rok. Dziewczyny podziwiają mnie: „Jesteś taki przystojny, świetnie mówisz po chińsku, znasz nasz kraj. Jesteś super”. Wierzę im i właściwie jestem już przekonany, że się we mnie zakochały. Ale wtedy odzywa się we mnie „głos rozsądku”.

Zaczynam się zastanawiać, jak się z tego wyreklamować i wytłumaczyć dziewczynom, że nic z tego nie będzie. Kiedy patrzę na ich promieniejące w podziwie dla mnie uśmiechnięte twarze i zapatrzone we mnie spojrzenia, jest mi strasznie głupio, że będę musiał je rozczarować, i robi mi się ich zwyczajnie po ludzku żal. Niespodziewanie o pierwszej w nocy oznajmiają, że czas już minął, a one zakończyły pracę. Zanim miło i taktownie opuszczą lokal, podrygujący w rytm muzyki „Italiano” wkłada im między piersi po 200 juanów (ok. 80 zł) i pokazując kciuk do góry, uśmiechnięty krzyczy w moim kierunku: dobrze? Kiwam głową pełen uznania. Dałem się nabrać. Dziewczyny były profesjonalistkami i znakomicie wykonały swoją pracę. Przez kilkadziesiąt minut czułem się jak polski superfacet, przy którym James Bond to prawdziwa żenada. Wtedy przy stoliku zjawił się żujący gumę Andeli – miejscowy paker z włosami ufarbowanymi na blond. Nieźle wstawiony mamrocze mi coś do ucha i napełnia rozstawione szklanki, po prostu lejąc piwem po stole. Chce spróbować się na rękę. Zgadzam się niechętnie. Ku uciesze kibicujących kolegów prawie mnie już kładzie. Ale wtedy przewracamy stół i lądujemy obaj na podłodze. Upadając, jestem już pewien, że nie ujdzie mi to płazem i dojdzie do draki. Nawet nie wiem, czy uda mi się podnieść. Tak pewnie byłoby gdzieś w Polsce. Ale tu nic takiego się nie dzieje.

Wstajemy i przyjaźnie się poklepujemy. Zaniepokojona coraz bardziej szaloną imprezą obsługa zamyka o 1.30 lokal. Ponieważ zostałem uznany za człowieka „Italiano” i pakera, kelnerzy uczciwie oddają mi drogi aparat cyfrowy, który wypadł mi z kieszeni, a który powinien, jak w klasycznym czeskim filmie, zniknąć – i nikt nie wiedziałby kto, kiedy, dlaczego i w ogóle jaki aparat. „Italiano” reguluje rachunek i szczodrze rozdaje jeszcze kilka 100-juanowych banknotów (ok. 40 zł). Na pożegnanie macha ręką z taksówki i krzyczy: „Do zobaczenia następnym razem!”.

Nigdy się pewnie już nie spotkamy, gdyż nawet nie wymieniliśmy się wizytówkami. Ale może kiedyś nieświadomie kupię w Polsce garnitur z jego fabryki? Lub komputer, jeśli wkrótce zacznie je produkować?

(polecamy jedyną na polskim rynku książkę prezentującą współczesne Chiny okiem dziennikarza i sinologa, który spędził w Państwie Środka wiele lat i biegle posługuje się językiem chińskim. Ponieważ autor jest wieloletnim publicystą NCZ! współczesne Chiny zostały opisane z wolnościowej perspektywy. Nakład papierowy został wyczerpany – polecamy wersję elektroniczną za 19 zł /kliknij, aby wyświetlić/. Publicystykę Radosława Pyffla można również śledzić na nczas.com – kliknij, aby wyświetlić teksty dostępne online)

REKLAMA