Kokosy i małpy – kulisy podróży Obamy do Azji

REKLAMA

Amerykański prezydent przez 10 dni wojażował po Azji. Ta daleka podróż miała podobno dopomóc w tworzeniu nowych miejsc pracy w Ameryce, ale chyba nie należy spodziewać się jakiegoś oszałamiającego sukcesu. Natomiast rzuca się w oczy przepych i bezprecedensowe środki bezpieczeństwa, jakie otaczają prezydencką świtę.

Obama zaczął swą wizytę od parodniowego pobytu w Indiach. Przyjęto go niczym rodzimego maharadżę. Jego przyjazd wywołał tam gorączkę podobną do tej sprzed dwóch lat, kiedy to wybierano go na głowę Ameryki. Na cześć prezydenta restauracje w Delhi przygotowały specjalne potrawy z ryb i kurczaków, a w Bollywoodzie pełną parą kręci się film, w którym czarnoskórego prezydenta USA stawia się za wzór wszelakich cnót ludzkich.

REKLAMA

Obamie towarzyszy tak liczna świta, że wydaje się, iż w Waszyngtonie pozostały tylko gołe mury Białego Domu. Wraz z prezydentem do Azji poleciała większość pracowników jego administracji – 3 tys. ludzi. Koszty tej ekskursji będą kolosalne – po 200 mln $ dziennie. – Nigdy dotąd nie widzieliśmy tego rodzaju świty z prezydentem. To jaskrawy przykład nadmiernych wydatków rządowych w ostatnich dwóch latach – zżyma się Michele Bachmann republikańska kongresmenka z Minnesoty i czołowa działaczka Tea Party. Do Indii zabrano zespół speców i komputerów zapewniających Obamie nieustanną łączność z krajem przez 24 godziny na dobę. Nie zapomniano także o sławetnej teczce z „atomowym guzikiem”. Prezydencka wizyta to dla gospodarzy chyba istny dopust boży. Bardziej przypomina wyprawę wojenną niż rutynową, dyplomatyczną wycieczkę. Obama jest chroniony przez armadę 34 okrętów wojennych, w tym przez lotniskowiec. Ta flota stale patroluje szlaki morskie w okolicach Bombaju, gdzie amerykański prezydent zatrzymał się na dwa dni. Nieprzypadkowo, bo w 2008 roku terrorystyczny zamach, w którym zginęło 166 osób, rozpoczął się właśnie od morskiego desantu na tamtejsze plaże.

Dlatego w tym mieście gość przemieszczał się wyłącznie śmigłowcem Marine One, który nieustannie krążył między lotniskiem a bazą lotniczą indyjskiej marynarki wojennej Shikra na południowych przedmieściach Colaba. Podczas pobytu w Indiach prezydenta strzegło z powietrza aż 13 supernowoczesnych samolotów bojowych oraz trzy helikoptery. Dwa odrzutowce naszpikowane zaawansowanymi elektronicznymi systemami łączności i bezpieczeństwa nieustannie ochraniały konwój 40 opancerzonych samochodów, którymi przemieszczała się prezydencka świta.

W Taj Hotel Hyatt dla Amerykanów zarezerwowano wszystkie 570 pokoi. Kilkanaście dni wcześniej zostały one dokumentnie „prześwietlone”, a na dachach budynków w okolicy hotelu rozmieszczono snajperów mających w razie zagrożenia strzelać do wszystkiego, co tylko się rusza. Pierścień bezpieczeństwa wokół Obamy tworzyli najlepsi funkcjonariusze elitarnej amerykańskiej Secret Service, agenci Straży Bezpieczeństwa Narodowego oraz hinduscy specjaliści od bezpieczeństwa i lokalni policjanci z Bombaju i Delhi. W nocy niebo nad hotelami Taj Mahal w Bombaju oraz Mauraya Sheraton w Delhi rozjaśniały słupy światła z reflektorów przeciwlotniczych, a nad spokojnym snem prezydenckiej pary czuwało 5000 ochroniarzy i niezliczone watahy specjalnie wytresowanych psów tropiących.

Na prezydenta USA mogą dybać nie tylko terroryści. Dlatego służby bezpieczeństwa podjęły niekonwencjonalne środki ochrony jego wizyty. Co by bowiem się stało, gdyby tak na głowę szanownego gościa spadł na przykład kokosowy orzech? Albo gdyby osaczyła go sfora małp? Już parę dni przed przyjazdem Obamy pracownicy muzeum, w jakie przemieniono aśramę Mahatmy Gandiego w Mani Bhavan pod Bombajem, spędzali godziny, wdrapując się na strzeliste palmy i strącając wszystkie kokosowe orzechy. – Po co ryzykować? – uzasadniali tę robotę przedstawiciele lokalnych władz.

Na swoje usprawiedliwienie dodawali, że w Indiach co roku zdarzają się przypadki zranienia, a czasem nawet śmierci człowieka z powodu spadającego kokosa.

Kilka dni wcześniej w lesie w pobliżu hotelu Obamy władze ustawiły 10-metrowe wieże obsadzone przez komandosów wyposażonych w karabiny, noktowizory i lornetki. Ich głównym zadaniem wcale nie było wypatrywanie potencjalnych terrorystów. Czaili się na stada makaków, które często wyłaniają się z gęstwiny i atakują pobliskie budynki.

Azjatyckie wojaże Obamy mają odwrócić uwagę Amerykanów od lania, jakie prezydenckiemu obozowi Demokratów sprawili obywatele USA podczas wyborów do Kongresu kilka dni wcześniej. Obama musi wreszcie pochwalić się jakimś sukcesem. Najlepiej gospodarczym, dającym Amerykanom nadzieję przezwyciężenia kryzysu. Dlatego chce pokazać, że potrafi o ile nie oswoić, to korzystnie współpracować z „gospodarczymi tygrysami” – Indiami, Indonezją, Koreą Płd. i Japonią.

REKLAMA