Gdy USA zachowują się jak narkoman na głodzie, drukując niebywałą ilość pustego pieniądza, Europa stara się reagować spokojnie i z rozwagą. Stany Zjednoczone od dwóch lat robią wszystko, by wejść na ścieżkę inflacji i pozbyć się przynajmniej części gigantycznego zadłużenia.
Europa dla przeciwwagi, głównie za sprawą Angeli Merkel, wygląda jakby naprawdę chciała wyjść z kryzysu silniejsza i po reformach.
Drukować
Na początku listopada w Systemie Rezerwy Federalnej Stanów Zjednoczonych zapadła decyzja o przeznaczeniu 600 miliardów dolarów na operacje otwartego rynku, które polegają na wykupie obligacji znajdujących się w rękach banków komercyjnych. By nie doprowadzić do szoku, cała operacja zostanie rozłożona na osiem miesięcznych wykupów po 75 miliardów dolarów każdy. W konsekwencji Fed będzie miał w ręku obligacje amerykańskie, a banki komercyjne najbardziej płynny środek aktywów – pieniądze. Pieniądze, które mają przeznaczyć na kredyty i pobudzenie (według pomysłodawców całej akcji) gospodarki. Operacje otwartego rynku to narzędzie często stosowane przez banki centralne, w celu zapewnienia płynności systemu bankowego. Nie polegają na zwykłym dodrukowaniu pieniędzy, tylko na spieniężeniu długu państwowego, co prawie na jedno wychodzi. W krótkim okresie mają za zadanie dostarczyć środków pieniężnych, gdyby bankom brakowało gotówki. Jednak obecne działanie FEDU jest jednoznaczne – chodzi o wpompowanie pustego pieniądza do gospodarki, by powstała iluzja, że kryzys się skończył, są łatwe kredyty i na nowo rozpocznie się gorączka inwestycyjno-kredytowa. Gdyby ludzie ulegli tej iluzji i rozpoczęli inwestycje, które by się zwróciły (tzn. nastąpiłaby spłata kredytów), to faktycznie taki szarlatański zabieg mógłby się udać. Jeśli jednak zamiast tego pieniądze zostaną zmarnowane (np. na kolejne wielkie premie w bankach komercyjnych), to jedynym efektem będzie dodatkowy pieniądz na rynku. Na razie, po miesiącu od tej decyzji, kurs dolara do euro stracił 5,5% i należy spodziewać się dalszych spadków.
Największe zaniepokojenie z powodu decyzji władz FED wyrazili duzi wierzyciele Stanów Zjednoczonych, czyli Chiny i Japonia. Granie na osłabienie dolara może być im nie na rękę. Z jednej strony FED wykupuje obligacje rządowe, podtrzymując ich niską cenę, a z drugiej gra na obniżenie wartości dolara – tak, by gospodarka amerykańska była bardziej konkurencyjna na światowym rynku oraz mogła mniejszym nakładem sił (inflacja) spłacić swoje gigantyczne (13,8 biliona $, czyli 94% PKB) zadłużenie. Oczywiście wierzyciele nie są zadowoleni, że tak stabilne państwo jak Stany Zjednoczone próbuje ich wyrolować, oferując „gorszego” dolara, niż pożyczyło. Dług USA osiągnął tak niebotyczne rozmiary, że powoli staje się już problemem pożyczkodawców.
Należy się spodziewać, że w niedalekiej przyszłości (raczej kilku miesięcy niż lat) Chiny będą pouczać Amerykę, jak prowadzić rozsądną politykę monetarną. Milton Friedman pewnie przewraca się w grobie.
Podłoże choroby
Stany Zjednoczone toczy okropny rak, ale jest to nowotwór wywołany niespotykaną w tym państwie skalą socjalizmu. Ogromne bezrobocie (w końcu pod koniec kadencji Busha i na początku Obamy rozdawano duże zasiłki) powoduje, że ludzie coraz mniej są zadowoleni, szczególnie z nowego prezydenta. Skoro nie można wydobyć kraju z zapaści tradycyjnymi, rynkowymi metodami (spadek płac w najbardziej nieefektywnej gospodarczo w ostatnich latach branży, czyli bankowości), to szuka się innych rozwiązań. W USA, gdzie chyba ciągle najwięcej żyje sierot po skrajnie lewicowym ekonomiście Johnie Maynardzie Keynesie, naturalnym narzędziem do manipulowania gospodarką jest polityka monetarna.
Stany Zjednoczone, jako jedno z nielicznych państw rozwiniętych, nie stawiają wykonawcy polityki monetarnej za główny cel zapewnienie stabilności cen, czyli ograniczenie inflacji do jak najniższego poziomu, tylko wspieranie: wysokiego zatrudnienia, stabilizacji cen oraz umiarkowanych długookresowych stóp procentowych.
Europejski Bank Centralny, Bank Anglii czy Narodowy Bank Polski za główny cel polityki monetarnej przyjmują stabilizację cen (w Anglii nazywanej stabilizacją pieniężną i finansową). Wbrew pozorom ta mała różnica ma kolosalne znaczenie dla gospodarki.
Stwierdzenie, że za pomocą polityki monetarnej można wpływać na zwiększenie zatrudnienia, ma katastrofalne skutki. Oto bowiem wykonawca tejże polityki (w USA FED) ma zrobić wszystko, co w jego mocy, by przy pomocy dostępnych narzędzi zmniejszyć bezrobocie. Tymi narzędziami są m.in. niskie stopy procentowe (obecnie na poziomie 0,75%). Tak tani pieniądz powoduje, że Amerykanie z racji hipotek są zadłużeni na ponad 14 bilionów dolarów plus 2,5 biliona dolarów w wyniku kredytów konsumenckich.
Zadłużenie przekracza produkt krajowy brutto, a Fed, nie mając możliwości dalszego obniżenia stóp procentowych (nie może wprowadzić ujemnych stóp procentowych) i jeszcze większego napompowania gospodarki tanim kredytem, sięga po inne środki. By zrozumieć, dlaczego Fed sięgnął po narzędzie wykupu obligacji z rąk banków komercyjnych, trzeba się cofnąć o osiem lat. 21 listopada 2002 roku członek zarządu Systemu Rezerwy Federalnej Ben Bernanke wygłasza w Waszyngtonie, na spotkaniu Narodowego Klubu Ekonomistów, referat na temat szkodliwości deflacji. Kreśli w nim obraz szkodliwości deflacji (spadku cen) dla gospodarki. Stawia tezę, że wystąpienie deflacji w USA jest bardzo mało prawdopodobne (w 2009 roku była: -0,4%). Gdyby jednak mogła zaistnieć, to Fed powinien robić wszystko, by temu zapobiec. Głównym narzędziem walki z defl acją, wg Bernankego, powinno być obniżanie stóp procentowych. Jeżeli jednak są już one poniżej jednego procenta, to wykorzystanie tego narzędzia jest nieskuteczne i trzeba poszukać nowych rozwiązań. Jak zauważył osiem lat temu dzisiejszy szef Fed, idealną rolę w powrocie na ścieżkę umiarkowanej infl acji mogą spełnić właśnie operacje otwartego rynku, czyli wpompowywanie pieniądza w system bankowy w zamian za państwowe papiery wartościowe. Nazwał nawet ten proceder współczesną alchemią. Wpompowanie dodatkowych dolarów spowoduje pozytywną inflację, zachęcającą do konsumpcji („Widzimy zatem, że system papierowego pieniądza, powoduje, że rząd zawsze może spowodować szybsze wydawanie i pojawienie się pozytywnej inflacji”). Jeżeli dzisiejszy szef Fed tak postrzegał defl ację i inflację osiem lat temu, to nikogo nie powinno dziwić, że dziś stosuje w praktyce narzędzia, pod których zastosowanie sam tworzył teorię. Brakuje jednak konsekwencji w myśleniu Bernankego. Jeżeli bowiem pozytywną inflację postrzega jako poziom pomiędzy 1 a 3%, to tak samo deflację na tym poziomie powinien całkowicie zlekceważyć jako ozdrowieńczy trend dla przegrzanej gospodarki zbudowanej z kredytu. Tylko że Fed – w przeciwieństwie do banków centralnych w Europie – jest instytucją służącą przede wszystkim systemowi bankowemu. Defl acja dla banków jest groźna, bowiem pieniądz, zamiast tracić w czasie na wartości, zyskuje na niej. To powoduje, że ludzie, zamiast brać kredyt, mogą poczekać ze swoimi zasobami gotówkowymi jakiś czas i za tę samą wartość kupić większą ilość dóbr.
Deflacja jest dobra dla osób oszczędzających, kosztem kredytobiorców. A banki zarabiają przede wszystkim na kredytach i wzmożonej konsumpcji. Postrzegając deflację jako wroga gospodarki, Bernanke wychodzi z założeń bankowca – co dobre dla banków, jest dobre dla gospodarki.
W Europie poważna debata
W przeciwieństwie do USA, banki centralne w Europie są państwowe i służą przede wszystkim stabilizacji cen. Jeżeli istnieje przewaga państwowej własności nad prywatną w jakiejkolwiek dziedzinie to chyba tylko na szczeblu bankowości centralnej. Fed jest instytucją prywatną, służącą swoim założycielom (czyli grupie banków), natomiast banki centralne w Europie mają zadania nakreślone przez ustawodawców i chociaż raz trzeba tych ustawodawców pochwalić. Oczywiście o wiele lepszym systemem byłby wolny rynek w bankowości, ale tylko przy narzuceniu przestrzegania przez banki zasad prawa karnego (zakaz przywłaszczenia i dysponowania cudzym mieniem, czyli pożyczania zdeponowanych środków na procent). Jeżeli jednak istnieje rezerwa cząstkowa, pozwalająca bankom pożyczać pieniądze swoich klientów bez ich zgody (czyli nawet środki zgromadzone na rachunkach na każde żądanie), to w swoim założeniu ten złodziejski system nie powinien być zarządzany przez prywatną instytucję (jak w USA). Wprawdzie stopy procentowe w Europie są również katastrofalnie niskie (stopa referencyjna na poziomie 1%), ale przeprowadzone operacje otwartego rynku (czyli wpompowywanie pustego pieniądza do systemu) są znacznie mniejsze i w większym stopniu są tu wykorzystywane krótkoterminowe papiery wartościowe, takie jak bony skarbowe.
Podczas gdy USA zastanawiają się, ile jeszcze wyemitować dolarów, w Europie toczy się poważna debata. Angela Merkel forsuje pomysł ukarania państw, których deficyt będzie przekraczał 3% PKB, odebraniem głosu na forum Unii Europejskiej. Zgodnie z tym wnioskiem, w 2009 roku tylko Szwecja, Dania i Finlandia mogłyby decydować o UE w 2010 roku, bo tylko te trzy kraje miały deficyt niższy od postulowanego przez Merkel. Ale kierunek narzucony przez kanclerz Niemiec jest słuszny. Albo państwa przestaną się zadłużać i żyć ponad stan (co prowadzi w długim okresie do pojawienia się inflacji), albo cały system zawali się pod falą bankructw na niespotykaną skalę, prowadząc do chaosu.
W innym wypadku Europejski Bank Centralny, będzie musiał również uruchomić drukarnię (zresztą zapowiedział już interwencję na rynku irlandzkich obligacji, których oprocentowanie rośnie w szybkim tempie) i pompować puste pieniądze w gospodarkę w celu wywołania inflacji i spłaty państwowych długów. Zignorowanie pomysłu Merkel doprowadzi (za kilka lat) do bankructwa całej Unii Europejskiej. Skutki tego będą katastrofalne dla wszystkich mieszkańców Europy.
Unia powinna pójść dalej
Rzeczą, którą w Unii powinno się zrobić, jest powolne, aczkolwiek skuteczne wycofanie się z projektu euro. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że zagrożone dziś bankructwem państwa (Grecja, Hiszpania, Irlandia, Portugalia i być może Włochy) są ofiarami niskich stóp procentowych uchwalonych przez Europejski Bank Centralny. Euro – oprócz tego, że ułatwia kontakty z innymi państwami jako jedna waluta – ma jeszcze ukryty (dla społeczeństwa) cel, czyli oddanie polityki monetarnej pod kuratelę unijnej instytucji. I nie jest żadną tajemnicą, że Europejski Bank Centralny prowadził politykę nastawioną głównie na Francję i Niemcy. Polityka niskich stóp procentowych nie stanowiła dla tych bardzo rozwiniętych państw żadnego zagrożenia. Co innego dla mniejszych, będących na dorobku, takich jak Irlandia, Portugalia czy Hiszpania.
To tak jakby w Polsce nagle oprocentowanie kredytów hipotecznych spadło ze średniego poziomu 7% do 4%. Ludzie masowo zaczęliby kupować mieszkania, których ceny rosłyby równie szybko jak chęć banków do pożyczania (nie swoich) pieniędzy. Ta sprzeczność powoduje, że system euro albo się zawali, albo będzie istniał tylko i wyłącznie pod przymusem.
Za gierki bankowców – jeżeli skończą się niepowodzeniem – jak zwykle zapłacą wszyscy obywatele. Albo poprzez wyższe podatki na dofinansowanie niewydajnego systemu bankowego, albo poprzez wysoki podatek inflacyjny, który jest celem przede wszystkim amerykańskich bankierów.
Cieszy fakt, że Polska na początku XXI wieku nie dodała do celów działalności NBP wspomagania wzrostu gospodarczego. Postulat taki, rodem z USA, zgłaszał… Andrzej
Lepper. Chociaż raz można powiedzieć, że skopiowanie wzorców europejskich skończyło się dobrze.
Od REDAKCJI: Masz inne zdanie niż nasz publicysta? Wyraź je na forum! Wpisy nie na temat, zawierające (bez zasadne) wulgaryzmy zostaną usunięte