Istota układu politycznego

REKLAMA

Kiedy Jarosław Kaczyński ogłosił początek walki z „układem”, wielu komentatorów pukało się w czoło, twierdząc, że żaden układ nie istnieje. Akurat w tej kwestii zgadzam się z Kaczyńskim: układ istnieje jak najbardziej, tyle że prezes PiS błędnie go lokalizuje. Układ zamanifestował swoją obecność aż nadto wyraźnie 3 grudnia 2010 roku, gdy większość sejmowa odrzuciła projekt zawieszenia finansowania parlamentarnych partii politycznych z budżetu państwa. Mafie polityczne zwane partiami okazały się solidarne w obronie golenia podatników i przelewania pieniędzy z budżetu na konta partyjne. Brak 16 posłów PO to też nie jest przypadek. Osobiście wątpię, czy Donald Tusk naprawdę chciał, aby ustawa ta przeszła. To właśnie te dziesiątki milionów złotych przelewane corocznie z budżetu na konta partyjne są istotą układu. To te pieniądze powodują, że od dobrych kilku lat na polskiej scenie politycznej nie ma możliwości zaistnienia nowych podmiotów.

Nie udał się Libertas, nie udała się inicjatywa Palikota, nie uda się również PJN. Inicjatywy te są skazane na niepowodzenie, ponieważ nie mają możliwości równorzędnego zmierzenia się z aparatami partyjnymi finansowanymi przez podatników. Ci, którzy biorą te pieniądze, są w układzie; ci, którzy nie mają do nich dostępu, są poza układem. I to jest istota układu politycznego w Polsce, oligarchizacji systemu partyjnego, co powoduje, że wybory stają się coraz większą farsą.

REKLAMA

Prof. Paweł Śpiewak zwrócił ostatnio uwagę na ciekawy aspekt polskiej polityki: badania sondażowe pokazują, że poziom zaufania do elit politycznych jest mniej więcej taki, jaki był w drugiej połowie lat osiemdziesiątych wobec ekipy gen. Jaruzelskiego. Nie znam tych badań, ale wierzę w nie, gdyż potwierdzają to moje obserwacje. Jakiś czas temu miałem wykład dla studentów na temat legitymizacji władzy politycznej. Tłumaczyłem, że legitymizacja polega na naszym subiektywnym utożsamieniu się z władzą i brakiem podziału na „my” i „oni” (władza), a jej wyrazem jest np. chęć obrony tejże władzy przez obywateli. Spytałem więc: „Wyobraźmy sobie sytuację, że w nocy rozpoczął się zamach stanu. Czołgi stoją pod Sejmem a prezydent i premier w telewizji apelują o przybycie pod Sejm i obronę demokracji. Ilu z Was poszłoby bronić parlamentu?”. Odpowiedzią był gromki śmiech 150 osób słuchających wykładu. Nikt, dosłownie nikt nie wyraził ochoty obrony demokracji.

Podobnie ciekawa jest struktura wyborów politycznych Polaków. Czy nie macie Państwo wrażenia, że większość głosujących na PO wcale nie popiera tej partii? Zresztą co takiego PO zrobiła przez trzy lata, aby zasłużyła na poparcie? Zdecydowana większość elektoratu PO głosuje przeciw PiS! Podobnie jest z PiS, którego większość elektoratu głosuje przeciw PO! Dlaczego ci wszyscy ludzie nie głosują „za”, a już tylko „przeciw”? Dlatego że nie mają na kogo zagłosować, z żadną z partii się nie utożsamiają, nie wierzą już politykom.

Ruch „Solidarności” z lat 1980-1981 był ostatnim masowym ruchem politycznym w historii Polski. Od tego czasu aktywność obywatelska zamarła. Aby uzasadnić oddanie władzy w 1989 roku, PZPR robiła, co mogła, aby ułatwić wywołanie strajków w 1988 roku. Po 1989 roku aktywność obywatelska jest zerowa. PSL jest największą partią polityczną – ma ok. 160 tys. członków; PiS i PO mają po 50-60 tysięcy. Dla porównania: w latach trzydziestych samo Stronnictwo Narodowe miało ponad 700 tys. członków!

Skąd to polityczne wymarcie Polaków? Stąd, że wszystkie partie uważają za złożone z takich samych kłamców i złodziei! Dlatego zaufanie do elit politycznych jest takie, jakie było za końcówki PRL! Proszę zauważyć, że mimo tego stosunku do elit politycznych nie ma prób buntu. Ludzie mają to wszystko w pewnym miejscu i zajmują się swoją pracą, domem i rodziną.

Dlaczego nie ma buntu? Dlatego, że ludzie nie wierzą, iż jeśli wybiorą tych „innych”, to będą oni lepsi od tej bandy, która rządzi teraz Polską. Poza garścią fanatyków nikt nie wierzy, że PiS czy SLD będą rządziły lepiej niż PO, a więc głosują na PO, gdyż to oznacza święty spokój, stabilizację – nawet jeśli ten pociąg zmierza do przepaści z napisem „dług publiczny”. Przeciętny Kowalski nie czuje jednak, że przepaść jest blisko. Chce tylko stabilizacji i nikt i nic nie jest wstanie wyrwać go z marazmu. W tym czasie cztery partie systemowe nie dość, że rozrywają państwo swoim głupawymi sporami, rządzą nami i obsadzają kolegami kolejne urzędy, to jeszcze drenują nasze pieniądze i przelewają je na partyjne konta. Oto istota układu!

Demokracja okazuje się systemem mającym pozory genialności. Pierre Proudhon mawiał, że demokracja to „piasek sypany ludziom w oczy”. Fakt, dzięki demokracji nie ma buntu przeciwko układowi, gdyż ludziom wmówiono, że jeśli im się nie podoba, to za cztery lata zagłosują i zmienią rządzącą partię. Tak, zastąpi ją kolejna partia, która już kiedyś rządziła i odeszła w równej niesławie; potem kolejna (tzn. ta, co już była) – i system sam się kręci. Miarą jego absurdu jest to, że facet rozdający ludziom jabłka przed wejściem do zakładu pracy dostaje prawie 15% głosów w wyborach. Trudno znaleźć system polityczny o podobnym stopniu wewnętrznej degrengolady jak polska demokracja lat 1989-2010, o podobnym stopniu skostnienia i petryfikacji oligarchicznych rządów. Nie, naród nie jest suwerenny. Faktyczną suwerenność w tym systemie sprawują partyjni liderzy, którzy rozporządzają państwową dotacją na partie polityczne.

To ci, którzy mają te pieniądze, decydują o obsadzie list wyborczych, a więc decydują, która miernota zostanie posłem. Układ wygląda więc tak: jest czterech liderów trzymających kasę z państwowej dotacji i 456 pretorianów, którzy znaleźli się w ławach poselskich z nadania tychże liderów. Jeśli któryś z nich się zbuntuje lub choćby fałszywie zaszczeka, nie znajdzie się na liście w kolejnych wyborach. Zrobi rozłam? Jego partia nie będzie miała pieniędzy z budżetu, a więc nie ma szans na reelekcję. Game over.

REKLAMA