Dotacje unijne rozwalają nam finanse

REKLAMA

Na każdym szczeblu władzy, od samorządu po rządową centralę, zaciągane są pożyczki, by zaabsorbować pieniądze unijne. Zasada „najpierw wyłóż, a potem może Unia ci zwróci” powoduje, że mamy tak gigantyczną różnicę w finansach pomiędzy dochodami a wydatkami.

Gdy zaczynała się propaganda za przystąpieniem do Unii, dotacje miały rozwiązać wszystkie nasze problemy. Urzędnicy już widzieli autostrady w transeuropejskich korytarzach transportowych, linie kolejowe, po których jeżdżą pociągi szybkich prędkości, oczyszczalnie ścieków, spalarnie śmieci.

REKLAMA

Jak nam rośnie w Unii

Mija już siedem lat naszej obecności w Unii i na razie jedynym dobrodziejstwem, jakie z tego tytułu płynie, są otwarte granice dla naszych towarów. Przedsiębiorczy Polacy wykorzystali fakt, że produkty ich pracy przestały być dyskryminowane na europejskim rynku ze względu na pochodzenie. A urzędnicy dalej żyją w swoim matriksie i ciągle wierzą, że przy pomocy pieniędzy, które najpierw do Unii wysyłamy (składka, cło, część wpływów z VAT), a potem część dostajemy z powrotem, Polska może wykonać jakiś cywilizacyjny skok. Jedno, co jest pewne, to fakt, że przy rozdzielaniu unijnych pieniędzy pracuje na różnych szczeblach administracyjnych około 50 tysięcy urzędników (między innymi we wszystkich 16 urzędach marszałkowskich, które już w całości przypisały sobie rolę dysponenta unijnej kasy). W każdej gminie jest już przynajmniej jedna osoba odpowiedzialna za projekty unijne. Dodatkowo istnieje Ministerstwo Rozwoju Regionalnego, którego głównym zadaniem jest wydanie jak największych pieniędzy z różnego rodzaju programów i dotacji.

Mogłoby się wydawać, że skoro dostajemy pieniądze z zewnątrz, to nasz dług publiczny (wynoszący już, bez prób kreatywnego księgowania dokonywanych przez ministra Jana Vincent-Rostowskiego, ok. 780 miliardów złotych) powinien maleć lub przynajmniej przestać szybko rosnąć. Świat unijnej propagandy, wspierany ostatnio przez dwójkę prowadzących programy w „naszej telewizji”, jak ją określa pan Andrzej Wajda, a świat realny w przypadku wszystkiego, co unijne, to dwa różne światy.

Po pierwsze: Unia nic nam nie daje, tylko przekazuje część tego, co sami jej przesłaliśmy. Teoretycznie powinniśmy dostawać więcej, ale to tylko teoria. Mechanizm unijnych dotacji jest tak skonstruowany, że jeśli najpierw sam nie wydasz, to później nie dostaniesz z powrotem. Czyli musimy wydać, inwestycje rozpocząć, dokumenty złożyć, a Unia później nam te środki (oczywiście częściowo) zwróci. Po drugie: żeby pieniądze dostać, trzeba przejść całą urzędniczą procedurę, która również kosztuje. Złożenie dokładnych wniosków wymaga kosztorysów, planów, strategii – nie ma nic za darmo i za wszystko trzeba najpierw zapłacić. Część programów zostanie zakwalifikowana (czyli że opłaciło się ponieść koszty), a część nie (a koszty zostały poniesione) – takie jest ryzyko. Generalnie jednak dopóki nie wpłyną środki z Unii na konkretne programy (a może to trwać nawet do trzech lat od przygotowania wniosku), trzeba te wymyślone inwestycje jakoś finansować. A później z pieniędzy, którymi dysponuje Unia, spłaca się część kredytu. Duża liczba banków ma nawet w swojej ofercie kredytowanie takich przedsięwzięć dla przedsiębiorstw.

Na szczeblu państwa kredyty są niepotrzebne, bo przecież wystarczy wyemitować obligacje, które są zdecydowanie niżej oprocentowane niż bankowy kredyt (jeszcze). Także państwo emituje obligacje, a z pozyskanych środków finansuje unijne inwestycje we wszystko, co sobie wymyśli. Wraz z nowym unijnym budżetem na lata 2007-2013, gdzie Polsce przyznano do 100 miliardów euro, narodziły się nowe kłopoty. Jeżeli udałoby się faktycznie te pieniądze ściągnąć (pamiętajmy jednak o składce unijnej, wynoszącej w tych latach co najmniej 100 miliardów złotych), to każde euro dotacji będzie generowało dodatkowe zadłużenie. Poniższy rysunek na obrazuje, jak zaczął rosnąć dług w momencie rozpoczęcia wydawania (na papierze) pieniędzy z Unii. Na jego znaczne przyspieszenie od 2008 roku wpływ ma kilka czynników. Po pierwsze: nieudolna ekipa rządząca, która nie potrafi racjonalnie dysponować dostępnymi środkami; a po drugie: właśnie przyspieszenie wykorzystywania (ale na razie tylko na papierze, bez przepływu gotówki) środków unijnych. Umowy są podpisane, trzeba je finansować, a środki z Unii jeszcze nie wpływają. Jak przyznał w wywiadzie dla „naszej” telewizji Przewodniczący Rady Gospodarczej przy Prezesie Rady Ministrów, Jan Krzysztof Bielecki, inwestycje unijne kosztują nas netto ok. 70 miliardów złotych rocznie. Jest to tylko koszt widoczny (czyli w przepływach środków), do tego dochodzą jeszcze koszty ukryte (przede wszystkim ogromnej biurokracji). Nic zatem dziwnego, że dług rośnie, gdy coraz więcej pieniędzy z Unii „pozyskujemy” (pamiętajmy, że cały czas chodzi o pozyskiwanie środków na papierze, faktyczny spływ gotówki będzie widoczny po dwóch-trzech latach).

Według danych Ministerstwa Pozyskiwania Jałmużny – pardon, oczywiście Ministerstwa Rozwoju Regionalnego – z budżetu na lata 2007-2013 Polska podpisała umowy na pozyskanie 210 miliardów złotych dotacji, z czego już dostaliśmy 58 miliardów. Jakby nie liczyć, pozostałe 150 miliardów trzeba sfinansować. Ponieważ przed akcesją nikt z ław rządowych takich wydatków się nie spodziewał, to nic dziwnego że trzeba było zwiększać naprędce dług, „bo przepadną środki unijne”.

Właściwie to nawet krytyczni wobec rządu ekonomiści nie dotykają tego tematu. Wychodzą z założenia, że inwestycje są potrzebne – nieważne, że większość z nich będzie nietrafi ona. Co zrobiliby akcjonariusze z prezesem firmy, który chwaliłby się, że zrealizował inwestycję, która nawet za 50 lat jeszcze nie będzie w 100% wykorzystywana. Oczywiście wywaliliby na bruk za niegospodarność. W końcu przez 50 lat wszystko może się zmienić (łącznie z nowymi technologiami), a za inwestycję trzeba zapłacić już. Jednak na szczeblu samorządu w pobliskiej autorowi gminie wójt, który zbudował („za unijne”) oczyszczalnię ścieków, która przez najbliższe 50 lat jeszcze nie będzie w 100% wykorzystana, doczekał się wyboru na kolejną kadencję za wizjonerstwo i spryt w wyciąganiu pieniędzy. A że przez te 50 lat trzeba będzie do inwestycji dopłacać? Cóż, społeczeństwo widzi tylko przeciętą wstęgę, tytuły prasowe i krótkie obrazki w telewizji; nie zastanawia się, ile później do tego dopłaci.

Do inwestycji dopłacimy dwa razy

Wbrew pozorom to nie inwestycje w tzw. miękkie umiejętności (szkolenia, konferencje, strategie, propaganda) są najbardziej szkodliwe dla Polski. Gorsze są te wszystkie budowle, urządzenia, oczyszczalnie i baseny, do których rokrocznie trzeba będzie dopłacać. Szkolenia czy konferencje to jednorazowy wydatek. Decyzją polityczną będzie można z tego wyrzucania pieniędzy w błoto zrezygnować z roku na rok. Stracą na tym tylko wyrosłe na unijnych dotacjach pasożyty. Co innego z inwestycjami twardymi Wprawdzie drogi czy inne infrastrukturalne inwestycje przydadzą się, ale akurat w tej jednej materii wydawanie unijnych pieniędzy idzie jak po grudzie. O wiele łatwiej gminie wybudować basen czy salę koncertową niż rządowi porządne drogi (i to niekoniecznie autostrady). A basen to dziś hit sezonu. Prawdopodobnie nie było gminy w ostatnich wyborach samorządowych, gdzie by którykolwiek kandydat na wójta nie obiecał budowy basenu. Nic to, że najczęściej potem trzeba do tego interesu dopłacać – ważne że z unijnych pieniędzy, że stoi i że można się pochwalić w następnych wyborach.

Dlatego do inwestycji dopłacimy kilka razy. Najpierw wydamy nasze (czyli podatników) pieniądze na składkę unijną. Jeżeli w tym roku jest to ok. 14 miliardów złotych, a pracujących Polaków jest ok. 15 milionów, to na każdego pracującego przypada średnio ok. 930 złotych w podatkach na Unię. Te pieniądze pojadą do Brukseli, a po drodze każdy urzędnik coś tam sobie uszczknie za obsługę. Podobno część do naszej składki dołoży Niemiec, Holender, Anglik czy Francuz i wróci to do nas, po drodze oczywiście pomniejszane o haracz za obsługę. To pierwszy koszt. Drugi, gdy trzeba będzie wyłożyć pieniądze podatnika na zrealizowanie inwestycji unijnych. Jeżeli jest to faktycznie ok. 70 miliardów w skali roku, to na każdego pracującego Polaka przypada znowu ok. 4600 złotych rocznie. Gdy już powstaną te wszystkie bezsensowne inwestycje państwowe, trzeba będzie do budynków dopłacać – i to nie jednorazowo, ale rokrocznie. I to będzie trzeci koszt ponoszony przez podatnika w każdym roku działania deficytowych inwestycji.

Tempo przyrostu długu spadnie?

Dlatego nie ma co liczyć, że gdy za kilka lat Unia przekaże nam wydane przez nas teraz pieniądze, to tempo przyrostu długu spadnie. Inwestycje państwowe mają to do siebie, że są z reguły droższe od prywatnych (większa biurokracja, nieefektywne wydawanie pieniędzy), a do tego przewidziane są jako defi cytowe. Gdy nawet wpłyną już pieniądze z Unii, trzeba będzie utrzymać te inwestycje. I to nie będą małe środki. Można śmiało założyć, że do każdej inwestycji trzeba będzie rokrocznie dopłacić ok. 5% jej wartości – w związku z czym wydanie ok. 500 miliardów złotych w obecnej siedmiolatce (z uwzględnieniem wartości wkładu własnego) może spowodować trwały
koszt dla finansów publicznych na poziomie 25 miliardów złotych rocznie.

[nggallery id=3]

Przykład Irlandii, która najpierw ssała pieniądze z Unii, a później dramatycznie zaczął rosnąć jej dług (14,3% PKB w 2009 roku – dwa razy więcej niż obecnie Polska), by doprowadzić Zieloną Wyspę na skraj bankructwa, powinien Tuskowi wiele mówić. Wprawdzie obiecywał nam drugą Irlandię, ale chyba nie chodziło mu o ogłoszenie niewypłacalności.

Dziś jest ostatni dzwonek na to, żeby zaprzestać szkodliwych inwestycji unijnych. Jeżeli David Cameron, brytyjski premier, chce rozwałkować i zmniejszyć budżet unijny w następnej siedmiolatce, to każdy polski patriota powinien takie działanie popierać – wbrew temu, co będzie się sączyć z prasy i telewizji głównego nurtu. Pamiętać należy, że media te żyją z propagandy unijnej (w lokalnych gazetach reklamy środków unijnych to nawet 30% wpływów reklamowych) i nie będą swoich żywicieli krytykować.

Mniejsze środki unijne to dla nich mniejsze budżety reklamowe. A dla nas większe unijne dotacje to większe podatki, rozrost biurokracji i większy dług publiczny do spłacenia dla przyszłych pokoleń.

REKLAMA