Zamach na internet. Przyszłość cyfrowej Polski

REKLAMA

W minionym tygodniu „liberalny” rząd PO przy niemal jednomyślnym wsparciu „opozycji” z PiS zdecydował się na brutalną ingerencję w kolejną sferę naszego życia. Tym razem regulacje mają dotknąć internetu. Choć Donald Tusk w ostatniej chwili publicznie zadeklarował wycofanie się z projektu, szanse, że ustawa nie wejdzie w życie, są niewielkie. Wprowadzenie nowych zapisów narzuca nam bowiem dyrektywa unijna. Chodzi nie tylko o pieniądze, lecz także o ograniczenie przestrzeni do nieskrępowanego wyrażania własnych poglądów.

W środę 16 marca pod obrady Sejmu trafił rządowy projekt ustawy o zmianie ustawy o radiofonii i telewizji oraz niektórych innych ustaw. Ustawą ma zostać objęty każdy, kto w sieci udostępnia pliki wideo lub prowadzi działalność zarobkową – np. zamieszcza płatne reklamy.

REKLAMA

Przymus rejestracji

Nowe przepisy nakładają przymus rejestracji w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji podmiotów świadczących w sieci usługi audiowizualne. W praktyce oznacza to, że zarejestrować się będzie musiał każdy, kto na stronie internetowej zamieszcza prezentację dotyczącą działalności swojej firmy, pokazuje filmy z wakacji rodzinnych, czy prowadzi bloga i zarabia na reklamach. Wszyscy, którzy zostaną objęci nowym obowiązkiem, będą podlegać takim samym przepisom jak nadawcy telewizyjni. Będą więc musieli chronić treści przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich, archiwizować materiały i stosować się do przepisów regulujących ilość emitowanych materiałów krajowych i zagranicznych.

Będą również musieli dostosować się do przepisów dotyczących reklamy. To ostatnie szczególnie dotknie dostawców usługi Video On Demand (tzw. VOD) – wideo na żądanie – którzy będą musieli zmienić całkowicie zasady funkcjonowania swoich zasobów, aby przestrzegać przepisów dotyczących reklamy. Ale nie tylko. Nowe przepisy dotkną również właścicieli prywatnych stron. Jeśli przeciętny Kowalski zarejestrował pod darmowym adresem stronę dotyczącą siebie, żony i dwójki dzieci i zamieścił tam 3-minutowy film np. z wakacji nad Bałtykiem, to również – w myśl nowych przepisów – staje się nadawcą treści audiowizualnych w internecie i podlega nowej ustawie, nawet jeśli film zamieścił nieodpłatnie. Rzecz jasna, każdy taki nadawca będzie musiał uiścić opłatę, której wysokość ustali szef KRRiT. Jest to więc kolejny sposób na to, aby sięgnąć do kieszeni obywateli.

Tysiące podmiotów

Kto zamieszcza na swoich stronach materiały audiowizualne? Na pewno firmy oferujące nowoczesne technologie pokazują materiały na temat swoich produktów. Biura podróży pokazują filmy z dalekich miejsc. Niektóre firmy motoryzacyjne czy salony sprzedaży samochodów prezentują również filmy (często nagrane profesjonalnymi kamerami), na których widać nowe osiągnięcia techniki motoryzacyjnej – auta, silniki, nowinki techniczne. W sieci znajdziemy też wiele stron prywatnych lub prywatnych profili na portalach społecznościowych, których użytkownicy zamieszczają filmy dokumentujące wydarzenia rodzinne. Także i oni będą podlegać nowym ograniczeniom. Załóżmy, że portal społecznościowy liczony jest jako jeden użytkownik. Jego administratorzy będą więc musieli przejrzeć profile wszystkich zarejestrowanych osób (nieraz kilku milionów – jak na popularnej Naszej-Klasie), aby zbadać, czy filmy zamieszczane przez użytkowników spełniają wymagania przepisów ustawy.

Ale to nie koniec. W Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji będą musieli zarejestrować się wszyscy, którzy są właścicielami stron zawierających treści audiowizualne. Łącznie może to być kilkanaście, być może nawet 30 tysięcy użytkowników. A więc tyle potencjalnych płatników haraczu narzuconego przez KRRiT.

Wzrost biurokracji

Taka armia „nadawców audiowizualnych” – jak określa ich ustawa – wymagać będzie większego aparatu kontroli. KRRiT będzie więc musiała zatrudnić sztab nowych urzędników, wynająć dla nich biura i zapłacić im wysokie pensje. Urząd – jak to polska biurokracja – działać będzie źle, więc trzeba będzie powołać komórki kontrolne, wdrożyć programy antykorupcyjne itd. Urzędnicy natychmiast zażądają szkoleń, aby pracować w takich samych warunkach jak ich koledzy z innych krajów. Nastąpią więc kolejne wydatki. Tym bardziej że trzeba będzie zatrudnić urzędników zajmujących się ściganiem tych, którzy nowe przepisy olali i nie zarejestrowali się w KRRiT lub nie dopasowali zawartości swoich zasobów internetowych do nowych przepisów. Przepisy, rzecz jasna, będą niezrozumiałe i skomplikowane. Urzędnicy będą je interpretować inaczej i korzystać z każdej okazji, aby wymierzyć karę. To sprawi, że firmy będą musiały korzystać z usług prawnych. Spowoduje to więc dodatkowe koszty.

Łatwy wybór

Właściciele stron internetowych staną więc przed trudnym wyborem: albo dopasować się do nowych przepisów i ponosić wynikające z tego koszty oraz ryzykować skutki działań biurokracji, albo… zarejestrować swoje strony na domenach zagranicznych. Zmiana z rozszerzenia .pl czy .com.pl na .com lub dowolne inne rozszerzenie spoza UE to koszt kilkudziesięciu złotych, jednak warto ponieść ten wydatek, bo kupujemy za to święty spokój. Efekt jest łatwy do przewidzenia. Kilkanaście milionów witryn internetowych zarejestrowanych z rozszerzeniem .pl lub .com.pl, trzymanych na serwerach polskich firm, właściciele zaczną masowo przerejestrowywać. Zaczną też wybierać obce, zagraniczne spółki oferujące miejsce na serwerach, niezbędne do utrzymania domeny, aby za jakiś czas obrzydliwa biurokracja nie dobrała się do serwerów. Stracą więc polscy dostawcy usług internetowych.

Stracą też właściciele i dostawcy serwerów. W efekcie zaczną wykazywać mniejsze zyski, co spowoduje, że płacić będą mniejsze podatki. Straci więc skarb państwa. Za narażenie na straty skarbu państwa polskie prawo przewiduje karę długoletniego pozbawienia wolności. Będzie to podstawa, aby w wolnej Polsce wsadzić do kryminału wszystkich, którzy przyczynią się do wprowadzenia nowej ustawy!

Wymagany tryb pilny

Projekt ustawy trafił z rządu do Sejmu w trybie pilnym. Wymaga tego unijna dyrektywa audiowizualna. Nakłada ona na kraje członkowskie obowiązek wprowadzenia jednolitych, ustalonych w Brukseli przepisów dotyczących nadawców treści filmowych. Dyrektywa zakładała, że wszystkie kraje muszą uczynić to do końca 2009 roku. Rząd Polski oczywiście nie zdążył, ale „polityka miłości” Brukseli okazała się łaskawa. Polsce przedłużono czas na wprowadzenie zapisów. Jeśli jednak nie wprowadzimy nowego prawa w pierwszej połowie 2011 roku, Komisja Europejska nałoży na nasz kraj karę. Aby więc zdążyć przed karą, polski rząd przygotował projekt ustawy realizujący zalecenia dyrektywy unijnej. Projekt ustawy, rzecz jasna, podzielił posłów. Posłanka Elżbieta Kruk mówiła w rozmowie z dziennikarzami, że projekt ustawy ma swoje wady i trzeba będzie przygotować wkrótce nowelizację.

Wniosek jest smutny: posłowie przygotowują projekt, który jest bublem prawnym zarówno co do treści, jak i co do formy. I wiedzą, że trzeba będzie wkrótce zmienić zapisy, które teraz przygotowują. Obecną ustawę – choć szkodliwą i niezrozumiałą – trzeba jednak wprowadzić, bo wymaga tego Unia. Smutna diagnoza polskiego parlamentaryzmu.

Wprowadzić cenzurę

Forsowany właśnie projekt ustawy to pierwszy krok do przejęcia kontroli nad treściami zawartymi w internecie. Po nadawcach audiowizualnych przyjdzie czas na właścicieli internetowych forów, na których można w nieskrępowany sposób wyrażać własne poglądy. Kilka tygodni temu poseł Maks Kraczkowski z PiS wpadł na pomysł, aby przeforsować ustawę nakładającą na użytkowników internetu kary za rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji lub inwektyw. Wprowadzenie takiego zapisu oczywiście wymusiłoby konieczność identyfikacji wszystkich użytkowników sieci, którzy publicznie zabierają głos. Jak to egzekwować? Tego poseł Kraczkowski nie ujawnił, ale chyba jedyna techniczna możliwość to wprowadzenie obowiązku rejestracji wszystkich internautów, którzy mieliby prawo do wypowiadania się w sieci tylko po uzyskaniu niezbędnych danych (tj. nicka lub specjalnego indywidualnego numeru) pozwalających na zidentyfikowanie, a później ewentualne ściganie autora złośliwego komentarza.

Do tego oczywiście przepis urzędowo blokujący strony zagraniczne, gdzie można się wypowiadać bez skrępowania. Doczekamy więc – i to wcale nie za długo – drugiego etapu walki z internautami. Chyba że chylący się ku upadkowi reżim zbankrutuje, zanim zdąży wziąć pod kontrolę sieć…

REKLAMA