Oblicza urzędniczej troski w Wągrowcu i Warszawie

REKLAMA

Wągrowiec to miasto w województwie wielkopolskim. Kojarzy się m.in. z osobą jezuity Jakuba Wujka, dla którego położona ok. 60 km na północny wschód od Poznania miejscowość była miastem rodzinnym. Szczycący się 700. letnią tradycją Wągrowiec to również piękny krajobraz pojezierza (rynnowe jeziora polodowcowe) i lasów. Niestety do pozytywnych skojarzeń musimy dopisać legislacyjny absurd, którego cień rzucili na miasto lokalni urzędnicy. Według ustaleń portalu wagrowiec.naszemiasto.pl na jednej z ostatnich sesji rady miejskiej (przewodniczący: Władysław Purczyński) włodarze zaproponowali szereg estetycznych ulepszeń dla mieszkańców jednego z dużych osiedli (Osada 4). Najpierw ustalono, że nowo budowane garaże muszą mieć dach ze spadem na dwie strony („bo tak”). Następnie zdefiniowano wysokość płotu, który od strony ulicy musi mieć 1,5 metra wysokości („bo tak”). Na koniec urzędnicza fantazja skłoniła biurokratów do zadekretowania jedynie słusznych kolorów, które mogą ozdobić osiedlowe dachy. Z łaski samorządowego majestatu domy można pokryć dachówką w kolorze czerwonym, brązowym lub grafitowym. W tym momencie Czytelnik-optymista zauważy, że zawsze mogło być gorzej, a estetyczna demokracja została jednak zachowana (wciąż jest w czym wybierać!). W końcu urzędnicy przygotowujący plan przestrzennego zagospodarowania osiedla nie zawęzili swawoli mieszkańców tylko do jednego koloru (np. korzystając z mieszadła do farb członkowie rady miejskiej mogli stworzyć nowy, uwspólniony kolor będący wypadkową barw krawatów, które radni przywdziali na sesję…). Co ciekawe nawet umiarkowani przeciwnicy legislacyjnej unifikacji (np. Jarosław Wilk z PO) nie tyle postulowali dobrowolność co wnioskowali o większy pluralizm artystyczny poprzez… dopisanie kolejnych barw do urzędniczej listy! Natomiast Alojzy Jessa (radny Samorządności Wągrowieckiej 2000) w ramach sprzeciwu wobec produkcji martwych przepisów postulował zwiększenie rozpiętości („na przykład do dziesięciu procent”) dopuszczalnej wysokości wspomnianych płotów.

Również dla mieszkańców Warszawy mamy złe wieści. Hanna Gronkiewicz–Waltz jako prezydent stolicy dała się poznać głównie z dwóch rzeczy: 1. Podwyżki podatków (kilkudziesięciokrotny wzrost daniny za wieczyste użytkowanie gruntów) 2. faworyzowania transportu publicznego. Ponieważ dialektyka ma to do siebie, że kończy się syntezą, liderka Platformy Obywatelskiej postanowiła przeprowadzić inferencję wymienionych „sukcesów”. Rozumowanie jest proste: skoro transport publiczny urósł w siłę (np. bus-pasy dosyć skutecznie zachęcają kierowców do korzystania z komunikacji miejskiej) to dlaczego by nie podwyższyć cen biletów? Genialne, prawda? Według przecieków medialnych („Metro”, „Życie Warszawy” itp.) w ciągu trzech lat mają one zdrożeć nawet o 100% (bilet jednorazowy zamiast 2,80 zł ma kosztować 5,60)! Oczywiście jest całkiem prawdopodobne, że po wyborach parlamentarnych p. Gronkiewicz–Waltz łaskawie ogłosi, że wzrost cen będzie „tylko” dwucyfrowy. Niemniej ratusz już potwierdził, że znaczna podwyżka jest pewna. Co więcej miłośniczka transportu publicznego postanowiła zlikwidować wygodne bilety 20 minutowe ponieważ przerosły one popularnością droższe o 80 groszy jednorazówki (czas przejazdu jest praktycznie nieograniczony ale tylko w obrębie jednej linii)…

REKLAMA
REKLAMA