Czy rząd zarobi na podwyżkach?

REKLAMA

Milton Friedman zwykł mawiać, że inflacja jest jedynym podatkiem, który nie wymaga ustawy. Obecnie ekipa Donalda Tuska wzięła sobie te słowa do serca i, chcąc nie chcąc, będzie korzystać z ostatnio szalejących cen na rynkach paliw płynnych. Jednocześnie nie zrobi nic, żeby te ceny obniżyć.

Nie jest winą rządu, że ceny paliw na świecie zaczynają ponowną zwyżkę. Skoro Amerykanie wpuszczają w rynek ok. 600 miliardów dolarów, głównie poprzez banki, to pieniądze te muszą znaleźć gdzieś ujście. Banki inwestycyjne pompują więc ceny paliw, chcąc na nich jak najwięcej zarobić. To powoduje, że koszt zakupu surowca dla polskich rafinerii rośnie, a wraz z nimi ceny dla finalnych odbiorców. To, co jednak rząd mógłby zrobić, to obniżenie akcyzy. Stosujemy bowiem akcyzę wyższą od wymaganej przez Unię Europejską. Minimum wynosi ok. 1,30 zł od litra – w Polsce akcyza jest o ponad 20 groszy wyższa (1,56 zł). I nie ma co liczyć, że minister finansów tę stawkę obniży. Wręcz przeciwnie – zapewne zaciera już ręce z powodu potencjalnych zysków dla budżetu.

REKLAMA

Trzeba bowiem pamiętać, że Polska musi do końca przyszłego roku obciąć deficyt z około (oficjalnych) 80 miliardów do (również oficjalnych) 40 miliardów złotych. To może się odbyć tylko poprzez program wielkich cięć – co jest niemożliwe z powodu permanentnych przygotowań do wyborów – lub wzrost wpływów do budżetu. Trzeba pozbierać po kilka miliardów z każdej pozycji, zamrozić wydatki i progi podatkowe na dwa lata, a wtedy może przy wszystkich sprzyjających warunkach i żelaznej konsekwencji niezwiększania wydatków uda się Rostowskiemu wypełnić unijne zalecenia bez żadnej systemowej rewolucji.

Zarobić na benzynie

Wielką naiwnością zatem byłoby liczenie na to, że rząd obniży akcyzę na paliwo albo chociaż zmieni przepisy i przestanie naliczać podatek VAT od innego podatku (czyli akcyzy i opłaty paliwowej). Naliczanie VAT tylko od faktycznego kosztu paliwa mogłoby spowodować spadek ceny aż o 35 groszy. Tyle bowiem wyniesie 23% od akcyzy i opłaty paliwowej. I to nadaje się na największy absurd polskiego fiskalizmu – podatek naliczany od innego podatku. Ale czy jest ktoś, kto zrezygnuje z około 4-5 miliardów zł rocznie z tej formy opodatkowania (czyli przypomnijmy: PŁACENIA PODATKU OD INNEGO PODATKU)? Na pewno nikt w tym rządzie.

Wysoka cena benzyny (autor artykułu tankował w ostatni czwartek bezołowiową 95 po 5,19 zł/litr) powoduje, że rząd zarabia przede wszystkim na wyższych wpływach z VAT. W normalnej gospodarce, gdzie przedsiębiorstwa mogłyby odliczać VAT od płaconego podatku, zarobek ten byłby mniejszy, bo pozostałe firmy zapłaciłyby niższy VAT. Ale jak wiemy, minister Rostowski „uszczelnił” możliwość odpisywaniu VAT na benzynę dla przedsiębiorców, powodując, że coś, co jest faktycznym kosztem dla firmy, nie jest za ten koszt uznawane. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że w ten sposób odbywa się również podwyżka podatków.

Idąc dalej tą drogą, można nie zaliczać przedsiębiorcom w ogóle żadnych kosztów działalności i traktować przychód na równi z dochodem, obciążając go 19-procentowym podatkiem. Oczywiście takiej sytuacji nie będzie, ale można od kilku lat zaobserwować wycofywanie kolejnych pozycji z kosztów uzyskania przychodu dla firm – co powoduje, że faktyczne nakłady na firmę są o kilka procent wyższe od uznawanych przez urzędy skarbowe kosztów. Te kilka procent w skali kraju przekłada się na jakieś 2-3 miliardy złotych.

Inflacja w górę

Wraz ze wzrostem inflacji rosną również wpływy podatkowe (ale tylko w pierwszym, może jeszcze drugim roku). Rząd oto korzysta z wyższych wpływów (choćby o wskaźnik inflacji), samemu nie ponosząc kosztów tej drożyzny. Minister finansów poprzez decyzję zamrożenia progów podatkowych wpisał się doskonale w tradycję polskiej lewicy, która stosowała to narzędzie fiskalne. Tak też odbywa się podwyżka podatków. Proceder polega na tym, że kwota, przez którą wpada się w wyższy próg podatkowy, jest dokładanie taka sama jak w zeszłym roku (32% ponad dochód 85.528 zł). Stawka ta nie zmieniła się od 2007 roku, czyli przez cały okres rządów PO. A średnie ceny w tym czasie (lata 2007-2010) wzrosły już, wg Głównego Urzędu Statystycznego, o 13,5%. Wraz ze wzrostem cen rosną również wpływy z podatku VAT i akcyzy. Jeszcze w 2007 roku minister finansów Zyta Gilowska zakładała wpływy z tytułu VAT, akcyzy oraz podatków od gier na poziomie 138 miliardów zł, a już na ten rok Rostowski wyliczył, że będzie to 180 miliardów.

W ciągu czterech lat działania PO mieliśmy zatem nie tylko 13,5-procentowy wzrost cen (a jak pamiętamy z debaty Tuska z Kaczyńskim przed wyborami parlamentarnymi w 2007 roku, jabłka miały tanieć), ale również wzrost wpływów z podatków pośrednich o 30%. Wzrost ten spowodowany jest z jednej strony przez inflację, a z drugiej przez zwiększony fiskalizm i jednak rozwój gospodarki. Do tego pamiętajmy, że rządy PiS zostawiły po sobie dużą obniżkę podatków dochodowych (tak należy również rozumieć obniżkę składek rentowych). Gdy zostawiono ludności część środków, które sami wypracowują, to je po prostu wydali, zwiększając wpływy z tytułu podatków pośrednich. Co nie przeszkadzało Rostowskiemu grzmieć z trybuny sejmowej, że przez pisowskie obniżki podatków budżet potracił kilkunastomiliardowe (w skali roku) sumy. Warto, by nasi „liberałowie” sobie wreszcie uświadomili, że jak się obniża podatki o określony procent, to nie zawsze o ten sam procent spadają wpływy, bo czasem nawet rosną. Ale tego „najlepszy minister finansów w Europie” jeszcze nie odkrył i pewnie już w tej kadencji nie odkryje.

A na razie możemy cieszyć się razem z Rostowskim, że ceny rosną, a wraz z nimi wpływy budżetowe. I nie zanosi się na to, żeby rząd cokolwiek miał zrobić, by temu przeciwdziałać. Po pierwsze – nie ma ku temu żadnych narzędzi, a po drugie – nie zrobi tego, by nie tracić możliwości osiągnięcia nieplanowanych wpływów podatkowych.

Z inflacją walczy NBP

Organem odpowiedzialnym za poziom cen jest Narodowy Bank Polski wraz z Radą Polityki Pieniężnej. Podstawowym instrumentem (ale nie jedynym) wykorzystywanym w tym celu jest manipulowanie stopami procentowymi. W tym roku Rada Polityki Pieniężnej już dwukrotnie podniosła stopy (łącznie o pół punktu procentowego). Były to pierwsze podwyżki od czerwca 2008 roku. Dzięki temu, że RPP jest niezależna od rządu czy Sejmu (chociaż jej członkowie są wybierani przez prezydenta, Sejm i Senat), Polska ma jedną z lepiej prowadzonych we współczesnym świecie polityk pieniężnych. Polityka ta jest (jak na warunki zachodnie) dosyć restrykcyjna, ale dzięki temu zdołaliśmy uniknąć kryzysu finansowego, wykupywania śmieciowych aktywów w bankach komercyjnych przez podatników itp. Dwukrotna podwyżka stóp procentowych w tym roku na pewno zmartwi kredytobiorców (wzrost raty dla złotówkowego kredytu hipotecznego o ok. 6-7%), ale powinna ucieszyć resztę społeczeństwa, obserwującego ciągłą zwyżkę cen. Gdyby RPP razem z NBP były podporządkowane rządowi, zapewne nie widzielibyśmy żadnej reakcji. Jest to chyba jedyna tak ważna dziedzina w Polsce, gdzie rozwiązań systemowych mógłby się uczyć od nas cały świat. I pokazuje również, że tam, gdzie nie ma doraźnej polityki, naprawdę można dopracować się dobrych instytucji państwowych.

Nasz minister finansów zapewne zaciera ręce, obserwując, jak ceny paliw rosną. Dodatkowe wpływy liczone w miliardach złotych pozwolą odłożyć na jakiś czas niepopularne decyzje. Ale ceny paliw kiedyś spadną, a wraz z nimi dodatkowe zyski dla budżetu. Miejmy nadzieję, że rosnące wpływy do budżetu nie przełożą się na dziesiątki tysięcy urzędniczych etatów…

REKLAMA