Kibole Donka = ziemniaczana stonka

REKLAMA

Premier Donald Tusk dzielnie walczył już z pedofilami, z dopalaczami, z cukrowymi spekulantami czy z jednorękimi bandytami. Większość tych bohaterskich zmagań działa się głównie w sferze werbalnej. Realne problemy, jak zadłużenie państwa czy rozrost biurokracji, są dla rządu zapewne zbyt prozaiczne, stąd wysyp różnego rodzaju tematów zastępczych. Tym razem padło na kibiców. Premier Tusk grzmiał na konferencji prasowej, że czas skończyć z chuligaństwem, a wojewodowie wielkopolski i mazowiecki posłusznie zamknęli dla publiczności dwa najnowocześniejsze i najbezpieczniejsze stadiony w kraju, czyli stadion Lecha Poznań i stadion Legii Warszawa.

Puchar Polski

REKLAMA

Pretekstem do szybkiej niczym egzekucja Osamy bin Ladena akcji rządu okazał się mecz o Puchar Polski pomiędzy warszawską Legią a poznańskim Lechem, który odbył się 3 maja na stadionie Zawiszy Bydgoszcz. Organizatorem Pucharu Polski był PZPN, a konkretnie jego terenowy organ w Bydgoszczy, tj. Kujawsko-Pomorski Związek Piłki Nożnej. Spotkanie w ocenie policji miało charakter tzw. podwyższonego ryzyka ze względu na znaną od lat wzajemną niechęć pomiędzy kibicami obu drużyn. Pomimo negatywnej opinii policji prezydent Bydgoszczy Rafał Burski (PO) wydał zgodę na organizację spotkania. Wojewoda kujawsko-pomorski Ewa Mes (PSL) najwyraźniej również nie widziała przeciwwskazań do organizacji finału Pucharu Polski, gdyż nie skorzystała z możliwości cofnięcia decyzji prezydenta miasta. Spotkanie zgromadziło 16 tysięcy sympatyków obu drużyn; odbyło się w gorącej, ale kibicowskiej atmosferze. Pod koniec meczu niewielka część kibiców Legii weszła na płytę boiska, co jest złamaniem obowiązujących przepisów. Kibice nie sforsowali ogrodzenia ani nie przerwali kordonu ochroniarzy – po prostu dali susa przez metrowy płotek, minęli kilku ochroniarzy, którzy nawet nie próbowali ich powstrzymać, i ustawili się za bramką. Pomimo złamania prawa sędzia nie przerwał spotkania i nie nakazał kibicom opuszczenia płyty boiska, uznając najwyraźniej, że sytuacja nie stanowi zagrożenia dla zawodników. Jakub Wawrzyniak celnie strzelił ostatnią jedenastkę i w tym momencie kilkuset rozradowanych kibiców Legii wbiegło na murawę, aby świętować zwycięstwo wspólnie ze swoimi piłkarzami. Po chwili cześć sympatyków Lecha również wbiegła na murawę i zaczęła się walka na race, krzesełka i co tylko znalazło się pod ręką, w której uczestniczyło kilkadziesiąt osób. Stadion ucierpiał najbardziej w sektorze zajmowanym przez kibiców Lecha, straty szacowane są na około 40 tys. złotych. Nikt jednak nie został ranny. Policja wkroczyła na płytę boiska i rozdzieliła grupki zadymiarzy, chwilowo skupiając na sobie agresję chuliganów, jednak nikogo nie zatrzymano. Kilka minut później wszystkich kibiców Lecha wyprowadzono w policyjnej eskorcie ze stadionu, a kibice Legii powrócili na trybuny i obserwowali wręczenie pucharu. Przytłaczająca większość kibiców ani nie wbiegła na murawę, ani też niczym nie rzucała, obserwując wszystko z trybun.

Prowokacja?

Na tydzień przed planowanym finałem Pucharu Polski, 27 kwietnia, strony internetowe i fora dyskusyjne kibiców obu klubów obiegła następująca wiadomość: „Dotarła do nas informacja, że władza szykuje prowokację względem kiboli podczas meczu finału Pucharu Polski. Wykorzystując fakt, że właśnie w Bydgoszczy spotkają się zantagonizowane, a zarazem najbardziej społecznie aktywne grupy kiboli, Lech i Legia, szykowana jest spora akcja pokazowa. Ma dojść do prowokacji, która skutkować będzie „modelową interwencją” służb porządkowych. Jeśli nie chcecie zostać spałowani, trafić do aresztu i otrzymać wyrok w zawieszeniu: żadnego alkoholu, żadnej bujanki, żadnej agresji. To nie będzie zwykły mecz, władza chce na nim rozbić polski ruch kibicowski”.

Jednak spektakularnej akcji Policji nie było – nie aresztowano nikogo z uczestników zajść, co przy niewielkiej grupie zadymiarzy nie powinno stanowić problemu dla 1300 ochraniających spotkanie policjantów. Za to spektakularną akcją popisał się Donald Tusk, który niczym Batman pojawił się na znak dany przez „Gazetę Wyborczą”, aby walczyć z niegodziwcami na stadionach. To walcząca od jakiegoś czasu z kibicami Legii „Gazeta Wyborcza” najbardziej zabiła na alarm po wydarzeniach w Bydgoszczy, twierdząc nawet, że na meczu byli obserwatorzy UEFA zajmujący się kontrolą przygotowań do Euro 2012. Dwa dni później UEFA oficjalnie zaprzeczyła obecności obserwatorów. Nieważne, bo zamierzony efekt osiągnięto. Już 4 maja premier zapowiedział walkę ze stadionowymi bandytami, przed którymi „nie ustąpi ani o krok”. Ale myliłby się ten, kto by pomyślał, że zostaną złapani złamali i ukarani ci, którzy złamali prawo – to nie chuligani dostali kasę, ale wszyscy kibice Legii i Lecha oraz ich kluby, które organizacją bydgoskiego spotkania nie miały nic wspólnego.

W czwartek 5 maja wojewoda mazowiecki i wojewoda wielkopolski cofnęli zgody prezydentów Warszawy i Poznania na organizację z udziałem publiczności piątkowego meczu Legii z Koroną Kielce i sobotniego meczu Lecha z Górnikiem Zabrze. Pretekstem było oczywiście zagrożenie bezpieczeństwa na tych dwóch najnowocześniejszych i najbezpieczniejszych stadionach w kraju. Mimo że policja wydała dzień wcześniej pozytywne opinie odnośnie bezpieczeństwa na planowanych spotkaniach, nagle pojawiły się nowe opinie komendantów policji mówiące zupełnie co innego. Co takiego zmieniło się w ciągu doby? Komenda Stołeczna Policji nagle zauważyła zagrożenia, które od lat towarzyszą meczom piłkarskim, m.in.: używanie rac świetlnych, dymnych i hukowych, próby wtargnięcia osób na teren stadionu w stanie nietrzeźwości, nieobyczajne wybryki, w tym wulgaryzmy, używanie obraźliwych słów skierowanych wobec drużyny przeciwnej, jej kibiców, władz klubu oraz władz PZPN. Nie trzeba być bardzo spostrzegawczym, żeby zauważyć, iż argumenty Policji, którymi uzasadniali swoją decyzję wojewodowie, są dęte. I tymi argumentami rządowa administracja podparła decyzję o pociągnięciu do odpowiedzialności zbiorowej tych, którzy ani nie rozrabiali, ani nie odpowiadali za organizację i ochronę w Bydgoszczy, tj. obu klubów oraz wszystkich kibiców Legii i Lecha. Biorąc pod uwagę niski poziom ochrony i organizacji Pucharu Polski, można powiedzieć, że organizatorzy sami się prosili o zadymę, ale gniew premiera ominął ich szerokim łukiem. Najwyraźniej z rządowych badań opinii publicznej wyszło, że najeżdżanie na PZPN przynosi niewiele punktów poparcia, za to najeżdżanie na kibiców może znacznie wpłynąć na wynik jesiennych wyborów parlamentarnych…

Pozwy i odszkodowania

Mecze Legii z Koroną i Lecha z Górnikiem odbyły się przy pustych trybunach, ale kibice wspierali swoje kluby pod stadionami, jednocześnie protestując przeciwko działaniom rządu. „Głupota Donalda groźniejsza niż raca i petarda”, „Otworzyć stadiony – zamknąć wojewodów”, „Kibole Donka = ziemniaczana stonka” – to tylko niektóre z haseł obecnych na manifestacjach kibiców. W mniej dosadnych słowach decyzje wojewodów potępili prezesi klubów. Prezydent Poznania, Ryszard Grobelny, wprost nazwał wydarzenia w Bydgoszczy prowokacją, a późniejsze działania – czysto politycznymi i bezpodstawnymi. I taka opinia powszechnie była wyrażana wśród dziennikarzy i działaczy sportowych czy polityków – z wyjątkiem kilku posłów PO, którzy wiernie bronili oświeconej wykładni premiera, jak niezawodny Stefan Niesiołowski.

Prezydent Warszawy, Hanna Gronkiewicz-Waltz, nabrała w tej sprawie wody w usta, ale dzięki „przeciekom” od anonimowych urzędników dotarła do kibiców informacja, że i w stołecznym ratuszu wszyscy uważają działania rządu za czysto polityczną akcję. Kibice postanowili walczyć o swoje na drodze prawnej i przygotowują pozew zbiorowy przeciwko wojewodom, domagając się odszkodowań za wykupione wcześniej bilety i karnety. Również kluby zapowiedziały odwołanie od decyzji wojewodów i domaganie się odszkodowań z tytułu utraconych korzyści.

Wojna z „Wybiórczą”

Warto zwrócić uwagę, że od dłuższego czasu trwa wojna kibiców Legii z gazetą Michnika. Akcja nasiliła się na początku kwietnia br., kiedy to po meczu Legia-Ruch doszło do sprzeczki pomiędzy obrońcą Legii, Jakubem Rzeźniczakiem a liderem kibiców Legii, Piotrem Staruchowiczem. Ten pierwszy miał coś brzydko powiedzieć, ten drugi miał za to uderzyć. Obaj panowie na drugi dzień się przeprosili i wydali wspólne oświadczenie. „Gazeta Wyborcza” wykorzystała to zajście i nie dość, że postanowiła tradycyjnie bić na alarm na swoich łamach, to dodatkowo dziennikarze z Czerskiej zaczęli obdzwaniać m.in. sponsorów Legii, rekomendując im wycofanie się z tego biznesu. Kibice uznali to za „wypowiedzenie wojny”. Na trybunach masowo pojawiły się transparenty i oprawy uderzające w „Wybiórczą”: „Szechter – przeproś za ojca i brata”, „Gówno prawda” (jako logo „GW”), „Warszawiacy przeciw wybiórczej”, „Wczoraj Mysia – dzisiaj Czerska”. Potem pojawiły się również transparenty z hasłami antyrządowymi.

Dlaczego „GW” tak bardzo nie lubi kibiców Legii i w ogóle kibiców? Wystarczy pójść na polskie stadiony i od razu zauważymy mnóstwo patriotycznych, narodowych transparentów i usłyszymy antykomunistyczne hasła. To musi boleć żurnalistów z Czerskiej, więc wykorzystują każdą okazję do osłabienia i oczernienia całego ruchu kibicowskiego w Polsce. A kibice Legii są bardzo widoczni i aktywni, stąd na nich spadają największe razy. Można zadać pytanie: czy premier, wydając wojnę kibicom, czasem nie myślał o „GW” i o hasłach uderzających w rząd i jego samego?

By żyło się lepiej

Tuskowa wojna z kibicami to kolejna odsłona walki premiera o to, by żyło się lepiej. Po sprawie OFE, aferze hazardowej czy dopalaczach, a teraz kibicach widać wyraźnie mechanizm działania rządu. Premier patrzy na słupki poparcia, wskazuje palcem problem i daje wykładnię rozwiązania, a podległe mu służby natychmiast wydają takie same wykładnie, często zmieniając swoje wcześniejsze decyzje. Zmienia się prawo, a czasem nawet je łamie w zależności od potrzeb, zaś na koniec przykładnie się kogoś karze, najlepiej w świetle telewizyjnych kamer. Oczywiście wszystko dla naszego dobra. I nikt nie zwraca uwagi na to, że to Tusk stał się największym zagrożeniem dla wolności, bo jest w stanie walczyć z każdym, nie zwracając uwagi na prawo czy zwykłą uczciwość, jeżeli tylko słupki popularności mu tak podpowiedzą. Byś może nie wszyscy w PO stoją za nim murem, ale w jesiennych wyborach parlamentarnych proponujemy wzorem premiera zastosować „odpowiedzialność zbiorową”.

REKLAMA