Ustawa o radiofonii i telewizji. Jak urzędnicy psują słupki oglądalności?

REKLAMA

Józef Goebbels jako minister propagandy i oświecenia publicznego nazistowskich Niemiec mawiał, że „absolutnym prawem państwa jest nadzorowanie kształtowania się opinii publicznej”. Jeszcze przed II Wojną Światową za główny środek animacji „jedynie słusznych postaw społecznych” uznano ścisłą kontrolę kultury. Glajchszaltung („ideową jedność”) ówczesnych mediów miała zapewnić m.in. Izba Kultury Rzeszy (niem. Die Reichskulturkammer) utworzona we wrześniu 1933 roku. Jej poszczególne sekcje odpowiadały za „czystość” środków przekazu. Max Amann kierujący Izbą Prasy Rzeszy (niem. Reichspressekammer) zapisał się w historii nie tylko jako ten, który „Cztery i pół roku walki przeciw kłamstwom, głupocie i tchórzostwu” Adolfa Hitlera przemianował na bardziej chwytliwy marketingowo „Mein Kampf” („Moja walka”). W ramach swojej sekcji Izby Kultury Rzeszy zamykał lub przejmował niepoprawne politycznie tytuły prasowe. Kulturę moderował również za pomocą „Czarnego Korpusu” (niem. Das Schwarze Korps) – jednej z pierwszych gazet dystrybuowanych za darmo (pod koniec 1935 roku nakład każdego numeru sięgał 200.000 egzemplarzy; pod koniec wojny zbliżył się do 750.000 sztuk). Izba Muzyki Rzeszy (niem. Reichsmusikkammer), której do 1935 przewodził Richard Strauss (współcześnie kojarzony głównie z poematem symfonicznym „Tako rzecze Zaratustra” wykorzystanym w „Odysei Kosmicznej” Stanleya Kubricka), odpowiadała za zachowanie właściwego stopnia „niemieckości” zarówno w radiu jak i w sali koncertowej. Oprócz powyższych działała również Izba Filmowa, Izba Teatrów, Izba Radiofonii (rozwiązana w 1939r.) oraz Izba Sztuk Pięknych (kierowana przez Adolfa Zieglera zwanego „narodowym malarzem włosów łonowych” przez wzgląd na upodobanie do naturalistycznych portretów kobiet).

Chociaż polskim regulacjom prawnym „nadzorującym kształtowanie się opinii publicznej” daleko do zamordystycznego systemu nazistowskich Niemiec, to we współczesnej Europie wciąż pokutuje przekonanie, że środki masowego przekazu lepiej mieć pod kontrolą. Najdobitniej świadczy o tym ostatnia nowelizacja „Ustawy o radiofonii i telewizji”, która weszła w życie 23 maja. Reguluje ona rzeczy, które ze swej natury doskonale moderowali słuchacze rozgłośni radiowych i widzowie telewizji.

REKLAMA

Zgodnie z nowymi przepisami w programach radiowych („z wyłączeniem tych, tworzonych w całości dla mniejszości narodowych”) jedną trzecią miesięcznego czasu nadawania w radiu muszą zajmować „utwory słowno-muzyczne wykonywane w języku polskim”. Co więcej, zgodnie z urzędniczym kaprysem aż 60 proc. z nich, radio musi puścić w godzinach 05:00 – 24:00. Do tej pory nakazany przez ustawę limit polskojęzycznej muzyki – w związku z brakiem wystarczającego zainteresowania ze strony większości słuchaczy – stacje radiowe emitowały w godzinach naturalnej, niewielkiej słuchalności (późno w nocy). Dzięki wsparciu urzędników polscy artyści wypełnią przysłowiowy eter w stopniu znacznie większym niż życzyliby sobie tego słuchacze.

Nie każdy wie, że podobne przepisy od dawna obowiązują również większość nadawców programów telewizyjnych (wyjątek uczyniono m.in. dla kanałów rozpowszechnianych wyłącznie w sposób satelitarny lub kablowy dostępnych w całości za opłatą). Co najmniej 33% kwartalnego czasu nadawania muszą oni wypełnić audycjami wytworzonymi pierwotnie w języku polskim; min. 50% kwartalnego czasu nadawania muszą wypełniać „audycje europejskie” (w praktyce: pochodzące z państwa członkowskiego Unii Europejskiej). Nowelizacja ustawy ogranicza również czas emisji ogłoszeń nadawcy (np. zwiastunów audycji telewizyjnych, informacji o organizowanych przez nadawców konkursach) do dwóch minut w ciągu godziny.

Od tego typu przepisów – wychodzącym na przekór słupkom oglądalności / słuchalności – aż roi się w rzeczonej ustawie. Jej twórców można podsumować sentencją Fryderyka Bastiata, którzy o socjalistach powiedział, że „wierzą bardziej w ustawodawcę niż w ludzi” podczas gdy my „raczej wierzymy w ludzi niż w ustawodawcę”.

REKLAMA