Do pracy do Niemiec. Zachód łowi specjalistów i tradycyjną siłę roboczą

REKLAMA

Dobra koniunktura niemieckiej gospodarki trwa. Nadal rośnie jej zapotrzebowanie na setki tysięcy nowych pracowników i specjalistów. Zbiega się to w czasie z otwarciem od 1 maja niemieckiego i austriackiego rynku pracy dla chętnych z Polski, Czech i pięciu innych krajów Europy Wschodniej.

W końcu kwietnia popyt na pracowników i liczba oferowanych przez niemieckie przedsiębiorstwa miejsc pracy osiągnęły, wedle danych Federalnej Agencji Pracy, rekordowy stan w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Najbardziej poszukiwani są oczywiście wysoko kwalifikowani inżynierowie i technicy. Ale Niemcy potrzebują też kilkudziesięciu tysięcy informatyków, jeszcze więcej innych specjalistów (w sumie) i co najmniej 150 tys. robotników budowlanych. Wielu pracowników niemieckie przedsiębiorstwa potrzebują na zasadzie pracy czasowej i w niepełnym wymiarze godzin – to ok. jednej trzeciej wszystkich oferowanych przez nie miejsc pracy.

REKLAMA

Według analityków z niemieckiego Instytutu Badań Rynku Pracy, w Niemczech brakuje ogółem aż około 3 milionów pracowników (!) – przede wszystkim tych wykwalifikowanych i specjalistów, ale też setek tysięcy robotników w rolnictwie czy gastronomii. Problemy kadrowe ma ponoć aż 70 proc. niemieckich przedsiębiorstw. Najwięcej oficjalnych ofert pracy jest w landach najbogatszych – takich jak Bawaria, Północna Nadrenia-Westfalia, Hesja czy Badenia-Wirtembergia. A z każdym miesiącem ubywa w Niemczech, głównie z powodu starzenia się tamtejszego społeczeństwa, ale też i wskutek migracji zawodowo-zarobkowej (do Szwajcarii, Wielkiej Brytanii czy państw skandynawskich), średnio aż 12 tys. osób w wieku produkcyjnym. Dlatego pilnie potrzebni są też liczni lekarze, pielęgniarki oraz opiekunki osób starszych i chorych. W Niemczech brakuje co najmniej 50 tys. takich opiekunek i co najmniej 30 tys. pielęgniarek. A znaczna większość wykwalifkowanych Niemców i Niemek nie chce pracy w tych „pielęgnacyjnych” i na ogół dość słabo opłacanych zawodach. Niemieccy przedsiębiorcy i kierownicy przemysłu czekają więc niecierpliwie przede wszystkim na polskich czy czeskich wykwalif kowanych robotników i specjalistów.

Wielu z tych kierowników przedsiębiorstw uważa, że otwarcie niemieckiego rynku pracy powinno było nastąpić już kilka lat wcześniej, a nie dopiero teraz. Podobno myślą oni do dziś, że dotychczasowa polityczna blokada dostępu do niemieckiego rynku pracy dla pracowników z Europy Wschodniej wynikała z decyzji komisarzy UE a nie z decyzji rządu RFN – podjętej już w roku 2003 z powodu uzasadnionych obaw przed negatywnymi reakcjami niemieckiego społeczeństwa na groźbę nagłej konkurencji setek tysięcy pracowników z Polski czy innych krajów pokomunistycznych. Niektórzy z nich nawet protestowali przeciwko tej rzekomej „brukselskiej” blokadzie dopływu siły roboczej ze „Wschodu”. A kolejne rządy i rządzące partie Niemiec cieszyły się, że miliony ich socdemokratycznych wyborców nie protestują przeciwko straszliwemu „dumpingowi” ze strony Polaków czy Czechów.

Należy jednak przypomnieć, że oficjalne zamknięcie niemieckiego rynku pracy dla pracowników z nowych krajów europaństwa w latach 2004-2010 nigdy nie było pełne. W niektórych latach, jak np. w roku 2007, obywatelom Polski wydano aż ponad 400 tys. zezwoleń na pracę lub niewiele mniej – jednak w większości przypadków jedynie dla prac sezonowych w rolnictwie, budownictwie czy gastronomii. W roku 2008 Niemcy częściowo otworzyli swój rynek pracy dla inżynierów i informatyków z Polski i innych krajów tzw. Wschodu, a w styczniu ub. roku dla innych osób z wyższym wykształceniem. Znacznie bardziej szczelne okazało się zamknięcie rynków pracy w socjalistycznej Austrii. W tym kraju w latach 2004-2010 wydawano Polakom czy Czechom po zaledwie kilkaset, a co najwyżej po kilka tysięcy zezwoleń na pracę rocznie – głównie z powodu funkcjonujących w Austrii do dziś dużych i licznych barier biurokratycznych. Oraz z powodu braku oficjalnych zachęt i bilateralnych umów międzyrządowych – jak w Niemczech np. w branży budowlanej. Również obecnie, po oficjalnym i rzekomo „pełnym” otwarciu rynku austriackiego, perspektywy legalnego zatrudnienia dla ochotników z Polski czy Słowacji nie są tam różowe. Wydaje się, że trochę lepiej wyglądają te perspektywy w Szwajcarii – bardziej liberalnej i znacznie bardziej otwartej na zagraniczną konkurencję niż Austria.

Obecne otwarcie rynków pracy w Niemczech jest niemal pełne, bo ograniczone tylko kilkoma rutynowymi procedurami biurokratycznymi i prawnymi. Jedną z tych barier, teoretycznie mającą zapobiegać zatrudnianiu zagranicznych pracowników „na czarno”, jest ustawowa płaca minimalna – wprowadzona w styczniu br. dla kilku branż niemieckiej gospodarki w celu ochrony lokalnych rynków i przywilejów pracy. I tak np. pracownik budowlany nie może otrzymać mniej niż 12,95 euro brutto za godzinę pracy (na obszarze byłej NRD – 9,5 euro), a w tzw. gospodarce odpadami – 8,24 euro. Jednak – w przeciwieństwie do Polski – w Niemczech nie ma obowiązkowego minimalnego wynagrodzenia obejmującego wszystkie branże i wszystkich pracowników. Średnia niemiecka płaca w budownictwie, transporcie i handlu wynosi od 2,7 do 3 tys. euro brutto (aktualnie to ok. 10,2-11,8 tys. zł), a np. w branży gastronomicznej wynosi 1930 euro – tj. prawie cztery razy więcej niż w Polsce. Gdy jednak uwzględni się siłę nabywczą tych średnich niemieckich pensji, przewaga będzie już tylko ok. dwukrotna.

Niemieckie przedsiębiorstwa czy szpitale liczą szczególnie na polskich pracowników z rejonów przygranicznych – tj. z Pomorza Zachodniego, Ziemi Lubuskiej czy Dolnego Śląska – którzy w Niemczech na ogół będą zapewne pracować od poniedziałku do piątku, a na soboty i niedziele będą wracać do domu. Prognozy Federalnego Instytutu Badań Pracy w Norymberdze mówią o liczbie ok. 130 tys. pracowników z nowych krajów UE rocznie. Inne niemieckie prognozy nie przekraczają poziomu 150-180 tys. pracowników rocznie. Kwietniowe przewidywania unijnych urzędasów z Brukseli mówią z kolei o zaledwie 80-90 tys. pracowników ze wschodnich prowincji UE, którzy w tym roku, a także w przyszłym, przyjadą do Niemiec. Natomiast szacunki niektórych instytucji i ośrodków polskich, w tym np. Ministerstwa Pracy, przewidują wyjazd do pracy w Niemczech, w okresie najbliższych kilkunastu miesięcy, aż około 400-600 tys. Polaków. Niektórzy krajowi eksperci uważają, że ogółem do roku 2015 Polsce może ubyć aż ponad 800 tys. pracowników i podatników, którzy wyjadą do pracy w krajach niemieckojęzycznych.

Należy przypomnieć, że w szczytowym roku wyjazdów Polaków do Wielkiej Brytanii, tj. w 2007, zarejestrowano tam w sumie ok. 700 tys. legalnych polskich pracowników, a w Irlandii ponad 200 tysięcy.

Pierwsze całkowite i wspierane przez państwo otwarcie niemieckiego, w tym pruskiego i westfalskiego rynku pracy dla Polaków nastąpiło już w latach 80. XIX wieku. A jedna z kolejnych wielkich fal napływu polskich pracowników do „Reichu” miała miejsce w połowie lat 30. XX stulecia, a następnie w latach 1941-1944 – już za reżimu Hitlera. W tych ostatnich latach bowiem – obok ok. miliona robotników przymusowych i niewolniczych różnych kategorii, zmuszonych okupacyjną przemocą do pracy „dla niemieckiej Rzeszy” – z ziem przedwojennej Polski wyjechało ochotniczo do pracy u „bauerów” czy w niemieckich miastach, ufając niemieckim zachętom propagandowym i transportowym i pragnąc poprawić swój byt materialny, aż kilkaset tysięcy obywateli II Rzeczpospolitej. Wśród tych setek tysięcy polskich obywateli – dobrowolnych niemieckich pracowników – byli nie tylko Polacy, ale też dziesiątki tysięcy ochotniczych Ukraińców i przedstawicieli innych narodowości, w tym zapewne i parę tysięcy polskich Żydów.

Wśród tych ostatnich był między innymi pisarz Leopold Tyrmand, który jesienią 1941 roku zgłosił się w Wilnie do pracy w Niemczech Zachodnich. Tyrmand (podobnie jak wielu innych) zgłosił się do pracy w Niemczech dobrowolnie, choć pod fałszywą tożsamością i przymuszony przez trudne warunki okupacyjno-wojenne. Ten niedawny więzień NKWD, szczęśliwie oswobodzony z sowieckiej niewoli przez nacierające na Wilno Wehrmacht i Luftwaffe, chciał też zapewne znaleźć się możliwie jak najdalej od sowiecko-socjalistycznego „raju”. Skorzystał więc z niemieckiej akcji rekrutacyjnej na obszarze okupowanej przez Niemców i Litwinów polsko-białoruskiej Wileńszczyzny. Od końca roku 1941 do wiosny 1945 pracował w Niemczech jako tłumacz, kelner, a następnie jako robotnik kolejowy i marynarz. I dość sobie chwalił już w 1942 i 1943 roku niezłe warunki bytowe i względną swobodę poruszania się – jak na warunki wojenne – w samym wysoko rozwiniętym cywilizacyjnie sercu Rzeszy, tj. we Frankfurcie nad Menem i jego okolicach (co znalazło odzwierciedlenie w jego fascynującej autobiograficznej powieści „Filip”). Trudno więc pominąć dość gorzką refleksję, że w tym roku mija okrągłe 70 lat od zapoczątkowania przez Niemców ostatniego wielkiego „otwarcia” niemieckiego i austriackiego rynku pracy dla Polaków – ostatniego przed otwarciem obecnym – w ramach usilnego budowania ówczesnej Unii Europejskiej

REKLAMA