O prywatyzacji prokuratury

REKLAMA

W środowisku konserwatywno-liberalnym dużo mówi się i pisze o prywatyzacji, gdyż z uzasadnioną nieufnością traktujemy działalność urzędników państwowych. Nie chodzi o to, że kradną i zatrudniają na posadach niewłaściwie wykwalifikowanych Krewnych-i-Znajomych, lecz o immanentną niemożliwość poprawnego działania. Albo taki urzędnik szasta publicznym groszem (w świętym przekonaniu, że im więcej wyda, tym bardziej dba o społeczeństwo, bo lepiej spełnia swoje obowiązki) – albo przeciwnie: jest przesadnie skrupulatny w wydawaniu pieniędzy, bo to nie jego, więc musi uważać, bo za to grozi prokurator… Poza tym urzędnik państwowy musi być kontrolowany. Jego awans zależy od wyniku kontroli. Z natury rzeczy działa więc nie tak, by dobrze wypaść w sensie obiektywnym, lecz by dobrze wypaść w oczach kontrolerów. A kontrolerzy bardzo rzadko zganią urzędnika za niewydanie pieniędzy, za niewykorzystanie okazji (choćby dlatego, że w ogóle o zaistnieniu tej okazji nie wiedzą – bo niby skąd mają wiedzieć?) natomiast niemal zawsze za wydanie pieniędzy.

Urzędnik – choćby był geniuszem i aniołem – nie może działać poprawnie. Koniec, kropka. Stad postulaty prywatyzacji wszystkiego: więzień i szpitali, szkół i kopalń – a nawet wojska i policji.

REKLAMA

No, tak – państwo może wynająć kilka prywatnych armii, a nawet prywatnych kaprów (znalezienie kapra z lotniskowcem może być ciężkie, ale nie beznadziejne – mocarstwa morskie czasem sprzedają swoje przestarzałe lotniskowce, a na nowoczesny na pewno nas nie stać!). Prywatne policje – „goryle”, służby ochrony – już nawet
istnieją.

Mówi się też o prywatnym sądownictwie: strony wybierałyby prywatnego arbitra (przy czym rozmaite grupy społeczne mogłyby mieć własne sądownictwo!), a sędzia reżimowy wkraczałby tylko wtedy, gdy strony nie dojdą do porozumienia co do wyboru arbitra. Adwokatura na szczęście jest już prawie całkiem sprywatyzowana; pozostaje znieść reżymowa kontrolę nad tym, kto ma prawo bronić mnie w sądzie – i po problemie.

Należy z całą pewnością sprywatyzować oskarżanie w sprawach prywatnych. Chodzi nie tylko o to, że kodeksy wręcz nakazują prokuratorom (w skrócie: „prokom”) wszczynanie spraw z oskarżenia publicznego tam, gdzie należałoby pozostawić to pokrzywdzonym – albo nawet zakazują dochodzenia sprawiedliwość prywatnie; chodzi też o to, że sądy sprawy z oskarżenia prywatnego traktują jako „gorsze” czy tylko „mniej ważne” – a oskarżyciel prywatny ma znacznie mniejsze uprawnienia niż publiczny! To trzeba zlikwidować.

Mnie jednak chodzi o co innego: o prywatyzację prokuratury – w tej roli, w jakiej chroni ona interes publiczny. A nawet sprywatyzowanie prokuratorii.

Jak miałoby to funkcjonować? Bardzo prosto… Gdy USA w wydarzy się wypadek, natychmiast pojawia się chmara adwokatów stręczących swoje usługi poszkodowanym – i obiecujących (najczęściej słusznie i uczciwie) uzyskanie ogromnego odszkodowania. Efekt: sądy najczęściej przyznają ofiarom (w powszechnej opinii aż za wysokie) rekompensaty. Prywatna prokuratura i prokuratoria funkcjonowałyby w bardziej podobny sposób… Każdy mógłby wykupić licencję na prokuratora (tu chodzi o rejestrację, a nie o ograniczenie dostępu do zawodu!) – po czym dostrzegłszy, że gdzieś zagrożony jest interes społeczny lub państwowy, biegłby do najbliższego sądu lub zgłaszał to w Sieci. Liczyłaby się data, godzina, minuta i sekunda zgłoszenia – podobnie jak przy rejestracji wpisów w księgach wieczystych. Za zgłoszenie sprawy musiałby zapłacić zaliczkę na koszty procesu.

Po czym odbywałaby się rozprawa – i prywatprok albo by ją przegrał (i zapłacił koszty procesu…), albo by ją wygrał – i uzyskałby np. 20% od wywalczonej sumy; w przypadku skazania obwinionego na więzienie otrzymywałby pieniądze proporcjonalne do liczby uzyskanych lat więzienia. Nadal istnieliby prokuratorzy państwowi, którzy podejmowaliby się spraw, których nie chciał wziąć nikt prywatnie – ale, jak sądzę, nie byłoby ich zbyt dużo…

Najprawdopodobniej takim prywatprokowaniem zajmowaliby się prawnicy – ale też i inni. Mogą się objawić wielkie, ukryte talenty. Zapewne swoja szansę zwietrzyliby dziennikarze – obecnie pracowicie wykrywający afery, opisujący je i potem biadolący, że są bezsilni. Zamiast pisać, mogliby sami zawalczyć o Słuszną Sprawę – i jeszcze zarobić na tym ładny grosz.

Napisałem to, gdyż w rozmowie ze mną (w TV Superstacja) p. Eliza Michalik podkreśliła, że poziom prokuratury (będącej na pewno najsłabszym ogniwem systemu wymiaru sprawiedliwości) bierze się z negatywnej selekcji przy rekrutacji – najlepsi prawnicy idą na sędziów i adwokatów, nie chcąc ciężko tyrać za marne (w porównaniu z zarobkami adwokatów) grosze.

Tu otworzono by szeroko dostęp do tego zawodu – a, jak wszyscy w to wierzymy, wolna konkurencja i naturalna selekcja to najlepsza droga do uzdrowienia każdego układu, w którym występują jednostki – i system społeczny. Nie ma najmniejszych problemów, by tę propozycję uściślić i przedłożyć w przyszłym parlamencie w formie ustawy – jeśli oczywiście naprawdę chcemy uzdrowienia sytuacji w oskarżycielstwie, a nie zachowania obecnego monopolu Prokuratury i Prokuratorii i „uzdrawiania” tych instytucji. Przypominam tu, że Herakles oczyścił stajnię króla Augiasza, otwierając wrota i wpuszczając do środka rwące wody rzek Alfejos i Penejos.

Na koniec wyjaśnienie. Nie wszyscy może wiedzą, że w III RP rozdzielono (jak najsłuszniej!) role oskarżyciela, persekutora w sprawach społecznych (którego jednak nadal nazywa się „prokuratorem”) – od ochrony interesu (zwłaszcza majątku) państwowego. Utworzono w tym celu Prokuratorię Generalną. Interes społeczny dość często bywa sprzeczny z interesem reżimu – i ciekaw jestem, czy już trafiła się sprawa, gdzie po jednej stronie występowałaby prokuratura, a po drugiej prokuratoria.

REKLAMA