Matematyka na maturze okiem libertarianina

REKLAMA

W połowie tygodnia Polską wstrząsnęła mrożąca krew w żyłach wiadomość, iż prawie 25% tegorocznych maturzystów nie zaliczyło części matematycznej. Pomimo powszechnego zaniepokojenia taki obrót spraw musi radować nauczycieli matematyki, którzy zapewne już od września będą się cieszyli z większej liczby godzin prowadzonego przez siebie przedmiotu.

Jak zawsze w takich sytuacjach, cały kraj włączył się w dyskusję na temat, czy wprowadzenie matematyki do obowiązkowej części „egzaminu dojrzałości” było dobrym posunięciem, czy nie. Głos zabrali uczeni mężowie, dziennikarze, prości ludzie oraz sami uczniowie. Rozprawiano o wyższości vs podrzędności nauk ścisłych nad/wobec nauk humanistycznych oraz o „tym, co każdy wykształcony człowiek wiedzieć powinien”. 25% – taki wynik przeraża, a już w szczególności przeraża wyznawców idei rozkładu normalnego jako prawdziwej zasady rządzącej wszelkimi procesami biologicznymi i społecznymi na Ziemi. 5-7 % – to jeszcze by uszło, ale jedna czwarta to jest już pogrom. Jeśli zaakceptować idiotyczność dzisiejszego systemu edukacji, wyjścia z kryzysu są trzy:

REKLAMA

a) ponowne uczynienie z matematyki przedmiotu fakultatywnego
b) obniżenie wymagań egzaminacyjnych
c) uczynienie od nowego roku szkolnego nauczania matematyki priorytetem.

Pierwsze rozwiązanie jest mało prawdopodobne, gdyż tajemnicą poliszynela jest fakt, iż kiepska znajomość matematyki poskutkowała masowym odpływem młodzieży z kierunków „ścisłych” na studiach – koniecznie trzeba więc to naprawić. Druga opcja jest równie wątpliwa, gdyż w międzynarodowych zestawieniach, porównujących wiedzę uczniów Polska nie chce wylądować na szarym końcu. Za to trzeci wariant pozwala upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: z jednej strony władza pokaże ludziom, że próbuje problem rozwiązać, a z drugiej nauczyciele dostaną do swej dyspozycji jeszcze więcej pieniędzy. W tym miejscu wspomnijmy, że jest jeszcze inne, lepsze wyjście z sytuacji – opcja d), której jednak żaden ZNP-owiec ani inny urzędas nie wypowie na głos.

Chodzi mianowicie o denacjonalizację usług edukacyjnych i pozwolenie na to, żeby o wymogach egzaminacyjnych dla naszych dzieci decydowały przede wszystkim ludzkie potrzeby, a nie rządowe widzimisię. Edukacja to usługa, której charakter powinien pozostawać pod kontrolą rynkowej gry popytu i podaży – tak jak dzieje się w tysiącach innych branż. Publiczne dyskusje na temat konieczności włączenia matematyki do egzaminu maturalnego (lub jej braku) mają równie wiele sensu, co spory na temat tego, czy jajka należy zbijać z grubego, czy z cienkiego końca. Osobiście muszę wyznać – choć mogę wydać się zdecydowanej większości Polaków ogromnym ignorantem – że o kwestii konieczności zdawania matury na egzaminie kończącym szkołę… nie mam zielonego pojęcia. Zwyczajnie dlatego, że nie jest to moja branża – nie prowadzę żadnej szkoły. Gdybym był właścicielem jakiejś szkoły, wówczas musiałbym podjąć taką decyzję i starałbym się to uczynić jak najlepiej, gdyż ewentualny błąd kosztowałby mnie utratę klientów.

Wiem jednak na pewno, że nigdy nie posłałbym własnego dziecka do szkoły, która sama nie wie, w jaki sposób sprawdzić, czy dobrze wykonała swoją usługę. Największym problemem szkół prowadzonych przez państwo jest to, że nie działają wedle prawideł rynkowych. Państwo nie jest wprawdzie właścicielem 100% szkół w Polsce (odsetek prywatnych jest jednak nadal żenująco niski), lecz swój śmiercionośny wpływ wywiera przede wszystkim za pomocą ustalanych przez siebie programów. Wszelkiego rodzaju minima programowe oraz sylabusy narzucane arbitralnie przez Lewiatana sprawiają, że wszystkie szkoły w Polsce muszą w zasadzie uczyć tego samego i w ten sam sposób. Wysoki stopień zaangażowania nauczycieli w wykonywaną pracę, lepsza infrastruktura i podobne czynniki mogą wprawdzie wpływać na to, że w większych miejscowościach pojawiają się tzw. elitarne licea, gimnazja lub wyższe uczelnie, lecz rezultatu ich pracy nie ma zwyczajnie do czego porównać.

Miarę „elitarności” dzisiejszych liceów czy uczelni wyższych można byłoby odnieść do rzeczywistości, gdyby istniała absolutna swoboda w ustalaniu programów nauki dla szkół oraz gdyby zezwolono im na dowolną strukturę. Na razie jednak wszystkie szkoły w Polsce są tak naprawdę przedstawicielami tego samego podmiotu, czyli polskiego systemu edukacji, z którym konkurencja jest prawnie zabroniona. Nawet uczelnie prywatne działają na zasadzie przymusowej franczyzy, która nie ma dla siebie konkurencji.

Rynek fast foodów, na którym wszyscy z mocy prawa musieliby posługiwać się przymusowym logo i produktami McDonald’sa, byłby niedorzecznością, lecz odpowiednik takiego systemu w branży edukacji nie wywołuje niemal żadnych protestów!

Spory rozgłos zyskały ostatnio internetowe filmiki z serii „Matura to bzdura”. Ich autor przechadza się z kamerą po ulicy i zadaje młodym ludziom proste pytania (np. gdzie leży Hiszpania czy ile komór ma ludzkie serce?), na które wielu z nich nie potrafi odpowiedzieć. Pomimo wielu humorystycznych momentów seria ta pokazuje jednak coś, o czym autor oraz widzowie nie do końca mają pojęcie. Przechodnie są zasypywani pytaniami o stolice państw, bohaterów lektur szkolnych, historyczne daty oraz znane osobistości. Ukrytym założeniem 99% z nas jest to, że „wykształcony człowiek” powinien mieć pewną ściśle określoną wiedzę, nieświadomie utożsamianą przez nas z wiadomościami, które przyswoiliśmy sobie dzięki stworzonemu przez Lewiatana curriculum. Każdy z nas uważa, że wszyscy powinni wiedzieć, jaka jest stolica Finlandii lub kto napisał „Ziemię obiecaną” i podobne fakty, lecz nikt nie umie właściwie wyjaśnić dlaczego.

Tymczasem problem polega na tym, że młodzież, ucząc się w szkole rzeczy wymyślonych dla „statystycznego Polaka”, traci niepotrzebnie czas na rzeczy, które są mu całkowicie niepotrzebne. Zamiast szkolić się w konkretnym fachu oraz opanowywać wiedzę potrzebną z punktu widzenia zawodu, młodzież musi omawiać „Dziady” albo przeliczać bezproduktywne równania. Przede wszystkim jednak przymus szkolny szkodzi dlatego, że uczniowie i ich rodziny pozbawiani są możliwości nauczenia się podstawowej umiejętności: decydowania o swoim życiu.

Przywłaszczając sobie prawo do decydowania o cudzym losie i pieniądzach, państwo odbiera ludziom najważniejszy instrument pomagający w osiągnięciu życiowej dojrzałości. W efekcie młodzi ludzie zdający „egzamin dojrzałości” są wprowadzani w tragiczny w skutkach błąd. Choć wiedzą zapewne, gdzie bije serce Unii Europejskiej oraz kiedy wybuchła I wojna światowa, mają ogromne braki w wiedzy o świecie. Ich głowy są pełne przesądów oraz chorych teorii, którymi coraz bardziej nasiąkają szkolne programy. Są przekonani, że państwowe szkoły są czymś dobrym, że państwo służy dla dobra człowieka, że integracja europejska to ogromny sukces ludzkości oraz że udzielone im w szkołach wykształcenie jest czymś wartościowym. Po wieloletniej odsiadce w szkolnych ławach będą gotowi z wyższością wyśmiać każdego, kto nie będzie wiedział, kto był autorem „Krzyżaków” albo stwierdzi, że państwo to złodziejstwo na wielką skalę.

Nie puszczajmy dzieci do kontrolowanych przez Lewiatana szkół, jeśli nie musimy!

REKLAMA