O rosyjskiej animacji

REKLAMA

Związek Sowiecki miał w sobie coś z kreskówek, zwłaszcza tych zwariowanych w rodzaju cyklu „Looney Tunes” – życie w nim udawało tylko swój pierwowzór, toczyło się na niby, umownie, w ścisłym podporządkowaniu konwencji bliskiej absurdowi Do bardzo wielu aspektów sowieckiej rzeczywistości odnosiły się kardynalne zasady animacji, takie jak – używając czysto fachowej terminologii – wyolbrzymienie, rozpędzanie i zwalnianie, inscenizacja, wyprzedzanie, a nawet zgniatanie i rozciąganie.

Postacie aktorów sprawiały wrażenie ekstremalnie uproszczonych, prześladowanych przez fatum, które dawało o sobie znać raz po raz, regularnie, konsekwentnie i dotkliwie. Wyrwanie się z tego świata iluzji, z gmatwaniny niedbale naszkicowanych dekoracji, było niemożliwe.

REKLAMA

Wszechmocni czerwoni animatorzy, macherzy od socjotechniki, pociągali za sznurki, zaś bezwolne masy statystów tańczyły tak, jak im zagrano. Zasadnicza różnica polegała na tym, że bohaterowie filmów rysunkowych byli niezniszczalni – wychodzili z każdej opresji bez szwanku – czego niestety nie da się powiedzieć o milionach istnień ludzkich, które znalazły się w zasięgu komunistycznego eksperymentu.

Instrument propagandowy

Znana ogólnie jest wygłoszona przez Lenina pochwała filmu, która wpłynęła na charakter propagandowych zabiegów bolszewików. Filmy animowane, jako łatwiejsze w odbiorze, więc siłą rzeczy bardziej czytelne pod względem przekazu ideologicznego, szybko zajęły wśród nich poczesne miejsce. W tej dziedzinie Rosja miała już pewne tradycje, bowiem pokaz pierwszego w świecie filmu lalkowego odbył się w Moskwie w 1912 roku – była to krótkometrażówka naszego rodaka Władysława Starewicza, który początkowo działał w Kownie, a dopiero potem przez kilka lat całkiem owocnie pracował w sercu carskiego imperium.

Już tytuły pierwszych bolszewickich produkcji brzmiały bardzo obiecująco: „Rewolucja międzyplanetarna” (1924 r.), „Sowieckie zabawki” (1924 r.), „Prawda w kinie Lenina” (1924 r.), „Wyniki XII zjazdu” (1925 r.) czy „Chiny w ogniu” (1925 r.). Potem zorientowano się, że zbyt nachalna i prymitywna propaganda może uczynić więcej szkody niż pożytku, poczęto zatem robić filmy mniej natrętnie gloryfikujące komunizm, za to zapadające dobrze w pamięć młodej zwłaszcza widowni.

Słynny serial „Wilk i zając” bezpośredni nie starał się urabiać stuprocentowych ludzi sowieckich z niewinnych dziatek, choć treściami dydaktycznymi aż ociekał. – Twórcy kreskówek nie byli wcale inni niż reszta sowieckiego społeczeństwa – mówi filmoznawca Igor Kokariew. – Choć wielu było wspaniałymi artystami i choć większą wagę przykładali do poprawy artystycznych walorów swej pracy niż do jej politycznego przesłania, to tak samo nasiąknęli ideologią, którą podszyte były ich filmy, jak widzowie tych animacji.

Rosjanie są święcie przekonani, że ich animacjami zachwyca się cały świat (podobne zresztą poglądy żywią także w odniesieniu do wielu innych dziedzin), w rzeczywistości jednak popularność kreskówek ze Wschodu jest w skali globalnej raczej niszowa.

Obecnie rosyjscy artyści animacji produkują rocznie jedynie 20 godzin kreskówek, a w czasach sowieckich tworzono ich nawet dwudziestokrotnie więcej. Wychowało się na nich kilka ładnych pokoleń. Pasjonatem multików jest także premier Federacji Rosyjskiej, co wykorzystało kilka znakomitości od kreskówek, dopraszając się przyjęcia u byłego prezydenta. Wybitni twórcy zapragnęli go powiadomić, że zasłużone studio Sojuzmultfilm znajduje się na krawędzi bankructwa. – Dobry film animowany – obojętnie, pełnometrażowy czy krótki – może zastąpić dziesiątki utalentowanych pedagogów – wygłosił przy tej okazji na dobry początek kolejną złotą myśl Włodzimierz Putin. – Gdy zapewni się odpowiednią dystrybucję, obejrzą go miliony… A potem rozpoczął się z góry obmyślony show, którego przebieg pokazuje, że współcześni Rosjanie nie całkiem uwolnili się od schematów rodem prosto z sowieckiego podpatrywania kreskówkowego świata…

Minister kultury na dywaniku

W 2001 roku – pierwszym roku panowania Putina – przeprowadzono podział rosyjskiego przemysłu animacyjnego: całą bazę pozostawiono studiom i zespołom, a prawa do filmów przekazano nowej instytucji o nazwie Kinokolekcja, która sama niczego nie produkuje, ale za to sprawnie pobiera tantiemy od dystrybutorów. Tyle że autorzy niewiele z tego mają – tak przynajmniej naskarżyli premierowi zasłużeni weterani rosyjskiej animacji.
– Jacyś ludzie czerpią z waszej pracy dochody, a te dochody do kogoś wędrują, do jakiegoś wujka, co? – zżymał się Putin, wysłuchując żalów artystów. – Na jakie cele? Jeśliby szły na działalność wytwórni filmowych, to jedno, ale jeżeli ktoś zgarnia je do własnej kieszeni?

Natychmiast jak spod ziemi pojawił się mocno pobladły, ale na wszelki wypadek ubrany w swój najlepszy garnitur minister kultury Aleksander Awdiejew. Tłumaczył się gęsto, skulony pod rozsierdzonym wzrokiem szefa, wspomaganym obstrzałem drobniejszego kalibru niezbyt życzliwych spojrzeń ludzi sztuki: – Włodzimierzu Włodzimierzowiczu, jak mi wyjaśniono, w momencie rozdziału majątku i praw trwała prywatyzacja studiów filmowych. Prawa do filmów przekazano Kinokolekcji po to, aby nie zagarnęły ich sprywatyzowane studia. Dzięki temu państwo nie utraciło należnych dochodów. – Teraz mówimy o produkcji – przerwał brutalnie Putin, który, jak wiadomo, nie znosi próżniaków (po rosyjsku: bezdielnikow), nie mógł więc pojąć, dlaczego Kinokolekcja, żadnych filmów nie wypuszczając, zarabia na nich. – Co w ogóle robi Kinokolekcja, czemu tylko pieniądze zdziera?

W trakcie dalszego przesłuchania ministra od kultury okazało się, że Kinokolekcja 25% zysków z tytułu praw autorskich przelewa do budżetu, a resztę do własnej kieszeni. – Nie rozumiem, na szisza ona potrzebna? – irytował się premier.

Szisz, nazywany w Rosji także dulią, kukiszem lub figiem, oznacza gest znany u nas jako „figa”, czyli zaciśniętą pięść z kciukiem wetkniętym między palce wskazujący i środkowy. Używa się go popularnie dla zaakcentowania opozycji wobec interlokutora („szisz z masłem” lub bardziej ekspresyjny „szisz pod ryło”). Dawniej służył do odpędzania nieczystej siły i do tego nawiązują rosyjscy kierowcy, gdy czarny kot przetnie im drogę – pokazują wówczas oburącz figę, puszczając kierownicę. Językoznawcy termin szisz wywodzą od tatarskiego szesz lub sanskryckiego sziszna – w obu wypadkach idzie o charakterystyczny fragment ciała (lub szczególny stan tego detalu), który jest przedmiotem największej troski każdego macho.

Putin oczywiście jako samiec alfa pragnie być tak właśnie postrzegany, nic zatem dziwnego, że zabiegając o właściwy wizerunek, sięga do knajackiego wokabularza, co skądinąd jest znamienne dla kulturalnego poziomu instytucji, z jakiej wywodzi się rosyjski premier. W dalszym ciągu audiencji szef rosyjskiego rządu zwrócił się do reżyserów kreskówek w sposób przypominający bardzo rzekome podjudzanie Kozaków przez króla Władysława IV: – Po prostu mnie zadziwiacie i tyle – tacy dorośli ludzie, a siedzą cicho! Grabią was, a wy milczycie! A czemu to milczycie? Trzeba było pójść do ministra, porozmawiać, wyjaśnić. Tylko przypadkiem przeczytałem wasz list. Z lotniska akurat jechałem, przekartkowałem w aucie. A mógłbym nie przeczytać…

Kryzys kryzysem, ale pieniądze się znajdą…

Klasycy rosyjskiej animacji jęli na wyścigi przekonywać premiera, aby otoczył swoją łaską właśnie Sojuzmultfilm. Jerzy Norsztejn, twórca sympatycznego „Jeżyka we mgle” i niezapomnianego „Czeburaszki” (w Polsce stwór ten nosi imię Kiwaczek), obiecał nauczyć tajemnic swojego warsztatu młode pokolenie reżyserów. Najlepiej w murach specjalnej akademii. Stwierdził także, że na zdrowie rosyjskiej animacji wyjdzie ponowne powołanie rad
artystycznych oraz szeregu podobnych kolegiów, czuwających z ramienia państwa nad poziomem ojczystej animacji.

Po roztoczeniu tych wzniosłych wizji zebrani zgodnie przeszli do konkretów, którymi jak zwykle okazały się finanse. – Te pieniądze, o jakie prosimy na rozwój naszej animacji – dorzucił inny wybitny reżyser multików, Andrzej Chrzanowski – to wartość jednej nogi portugalskiego piłkarza, którego Gazprom podarował klubowi Zenit. Może więc zwrócić się o taką uprzejmość do któregoś z naszych oligarchów, skoro jest taki trend?

Włodzimierz Putin udał, że w lot pojął tę myśl, i natychmiast polecił powołać przy swoim gabinecie roboczą grupę, do której oczywiście zaprosił także biznesmenów (niewykluczone, że wybrani oligarchowie otrzymają nawet imienne zaproszenia; cóż, w końcu takiemu premierowi się nie odmawia, choćby dzięki instynktowi samozachowawczemu). Do przeznaczonych dla ministerstwa kultury 250 milionów rubli rząd dorzuci jeszcze pół miliarda przeznaczone na produkcję kreskówek. W przyszłym roku pieniędzy będzie dwa razy więcej.

Czeburaszka upaństwowiony

W kulturze rosyjskiej znaczenie rodzimych kreskówek trudne jest do przecenienia. Rosjanie cytują klasyczne animacje (jeśli tylko były udźwiękowione, rzecz jasna); podobnie zresztą postępują ze skrzydlatymi frazami kultowych komedii. Uwielbiają maskotki przedstawiające pluszowych, włochatych czy uszatych bohaterów rysowanych lub w inny
sposób animowanych bajek. Zresztą i tak towarzyszą oni do dziś poddanym Putina i Miedwiediewa niemal na każdym kroku:

„Czeburaszka” to socjonice rosyjskiej określenie jednego z typów psychologicznych, ale także nazwa butelki o pojemności 0,5 litra. „Uszy Czeburaszki” znalazły swoje zastosowanie w planimetrii.

Jest więc o co walczyć, toteż zapasy mandarynów sowieckiej animacji o prawa autorskie do filmów powstałych jeszcze w czasach Chruszczowa bywają zażarte – w porównaniu z nimi znany nam z własnego podwórka długoletni spór o własność Bolka i Lolka sprawia wrażenie niewinnego przekomarzania się. Być może powodem jest namiętność handlowa, reprezentowana zwłaszcza przez wspomnianego już Norsztejna oraz jego kolegę z branży Izraela Szwarcmana.

Dramatyczna próba ratowania studia

Sojuzmultfilm dosyć dobrze wpisuje się w tę tendencję. Zwłaszcza jeśli zważyć, że z rosyjską animacją wcale nie jest tak źle – światową sławę zyskał zeszłoroczny pełnometrażowy film „Biała i Strzała” o czasach pierwszych lotów kosmicznych oraz kilka świetnie narysowanych wielkich widowisk opartych na historii dawnej Rusi i wątkach z bylin, staroruskich klechd. Ale te animacje wyprodukowało stosunkowo niedługo działające prywatne studio Mielnica, a nie pękający w szwach od natłoku sowieckich
sław Sojuzmultfilm.

REKLAMA