Żydzi i muzułmanie przeciwko Zachodowi

REKLAMA

W książce-wywiadzie, jaki przeprowadził ze mną dr Tomasz Sommer („Wolniewicz. Zdanie własne”, Warszawa 2010, str. 114-117 – dostępna tutaj w wersji papierowej albo tutaj w wersji elektronicznej), wyraziłem przypuszczenie, że Żydzi, widząc zatrważający upadek Zachodu, mogą odwrócić swoje przymierza i zbratać się przeciw niemu z islamem i Arabami. Dalej tak sądzę, a utwierdzają mnie w tym pewne fakty. Wskazują one, że bliżej im w istocie do islamu niż do chrześcijaństwa – wbrew pobożnym nadziejom Kościoła.

Oto prasa doniosła („Rzeczpospolita” z końca maja 2011 r. oraz jej strona internetowa), że do władz Unii Europejskiej skierowany został wspólny apel żydowsko-muzułmański, by „Europejczycy” – jak ich tam określono – postawili wreszcie tamę wszelkim przejawom „antysemityzmu, islamofobii, ksenofobii i rasizmu”. W związku z tym przypomina się w owym apelu „o horrorach XX wieku: Holokauście i masowych mordach na muzułmanach w Bośni”. Apel podpisało 33 przedstawicieli obu wyznań z różnych krajów Europy, a przekazali go razem naczelny rabin Brukseli Albert Guigui i wielki mufti Bośni Mustafa Cerić.

REKLAMA

Jak widać, apel rozszerza znaną dotąd walkę z „antysemityzmem” do walki z „antysemityzmem i islamofobią”. Stwarza w ten sposób wspólny front arabsko-żydowski, a więc dwu ludów wschodnich, ustawiony przeciw ludom Zachodu. Jak serio rozszerzenie to się w apelu traktuje, widać z niego samego: na jednej płaszczyźnie postawiono w nim niemiecki mord na Żydach europejskich i serbski mord na bośniackich muzułmanach, czyli Srebrenicę i Treblinkę. Żydzi odchodzą w ten sposób od całej swojej dotychczasowej linii, która polegała na konsekwentnym sprzeciwie wobec przyrównywania Wielkiej Zagłady do jakiejkolwiek innej masakry dziejowej.

Czemu to czynią? Chyba tylko po to, by wykazać swoją wolę zbratania. Transakcja polityczna byłaby prosta: my pomożemy wam umocnić się w Europie, wy dacie nam za to spokój w Palestynie. Na długą metę mogłoby to być całkiem racjonalne. Ameryki nie zdołało wyrwać ze stuporu nawet islamskie uderzenie w Nowy Jork. Nad Europą zaś woń rozkładu unosi się całkiem niedwuznacznie (w Niemczech słychać na przykład głosy, że rozwiązaniem trudności z tamtejszymi muzułmanami mógłby być wybór jednego z nich na prezydenta państwa).

W dalszej perspektywie na Zachód nie ma zatem co liczyć, pozostaje więc jedno: zwrócić się na Wschód (w tym świetle jaśniejsze staje się też lekceważące potraktowanie prezydenta Obamy przez premiera Netanjahu podczas wizyty w Waszyngtonie 20 maja – co tak zmieszało wielu, np. tygodnik „Time”).

Zwiastuny, że przymierza się odwracają, były zresztą już wcześniej. W internetowych „2007 News Releases” można znaleźć informację, że Centrum Wiesenthala wystąpiło 7 czerwca 2007 roku ze wspólnym żydowsko-muzułmańskim wezwaniem do 56 krajów należących do Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, by nie ustawały w tropieniu plag, jakimi są „antysemityzm i dyskryminacja muzułmanów”. W tym wezwaniu mówi się: „Mimo wydarzeń na Bliskim Wschodzie, żydzi i muzułmanie muszą przeciwstawiać się ramię w ramię wszelkiemu przesądowi i nietolerancji”. Wezwanie podpisali: Shimon Samuels – dyrektor centrum Wiesenthala w Paryżu; Mohammed Amin – przewodniczący Federacji Islamskich Związków Religijnych w Hiszpanii; Mark Weitzman – kierownik „grupy operacyjnej przeciwko nienawiści” (Task force against Hate) przy centrum Wiesenthala w Nowym Jorku; oraz Mohamed Boudjenane – przywódca Kanadyjskiej Federacji Arabskiej w Toronto. Mamy tutaj znowu ten sam front: żydowskie i muzułmańskie „grupy operacyjne” ustawione naprzeciw Zachodu i jego łacińsko-chrześcijańskiego dziedzictwa, niosącego jakoby w sobie „przesąd i nietolerancję”. Tymczasem to właśnie ono wydało z siebie ideę tolerancji religijnej oraz rozdział władzy świeckiej i duchownej – nie judaizm ani islam, oba z założenia teokratyczne.

Jedną z idei judaizmu wyraził w zeszłym roku sławny rabin Owadia Josef – przywódca duchowy jednej z partii politycznych rządzących obecnie w Izraelu („Rzeczpospolita”, 22 października 2010 r.). Jego słowa godne są zapamiętania. Powiedział w synagodze: „Goje rodzą się tylko po to, by nam służyć. Bez tego nie mieliby po co istnieć na tym świecie”. Tamtejszy znawca judaizmu Uri Huppert rzekł na to: „Tak o nie-Żydach myślą tylko najbardziej radykalni ortodoksi”. Zakłopotany chciał tym tamtą mowę jakoś stonować, a mimowiednie tylko ją potwierdził: że ich ortodoksja takie myślenie o gojach w granicach swoich mieści. Wyobraźmy sobie bowiem, co by się działo, gdyby coś analogicznego o Żydach powiedział jakiś biskup katolicki! A tu nic, krótka nota w gazecie i na tym koniec.

Odwrócenie przymierzy miałoby również swoją gotową już legitymację historyczną. Jest nią nostalgia Żydów za ich „złotym wiekiem” w średniowiecznej Hiszpanii, pod panowaniem Maurów i kalifów z Kordoby – zanim ich wszystkich nie wypędzili stamtąd chrześcijanie. Ta nostalgia sama nie jest naturalnie niczym nowym, ale w świetle dzisiejszych konfliktów politycznych nabiera nowego koloru, tym bardziej że się o owym złotym wieku raz po raz polemicznie napomyka.

Najbardziej znamienna zdaje mi się jednak owa zgoda Żydów na propagandowe przyrównanie Srebrenicy do Treblinki; a była to nie tylko zgoda, lecz także czynny w tym współudział. To nie mogła być pomyłka, punkt ów jest na to zbyt czuły. To był krok z premedytacją. Krok tak doniosły winien był wywołać liczne komentarze, a nie wywołał żadnych. Dlaczego? Dlatego, że ludzie znowu boją się mówić, co myślą. Coraz mocniej zaciska się na nich – jak to określił red. Michalkiewicz – „pierścień tolerancji”, który można by też nazwać obrożą. Szerzy się niemy strach, by nie powiedzieć lub chociażby wysłuchać czegokolwiek, co ktokolwiek mógłby poczytać za krytykę poczynań żydowskich lub muzułmańskich.

Krytykować wolno tylko chrześcijaństwo i Polaków; a także ośmieszać, oczerniać, wyszydzać i znieważać. Zacisk pierścienia tolerancji widać najlepiej w mnożących się aktach konformizmu i czołobitności, profilaktycznych niejako.

Oto wciąż jeszcze świeży przykład („Rzeczpospolita”, 7-8 maja 2011 r.): „Senat Uniwersytetu UW Warszawskiego jednomyślnie postanowił nadać doktorat honoris causa Szewachowi Weissowi. Rektor UW podkreśla że to wyraz hołdu dla osiągnięć wielkiego przyjaciela Polski”. Hołdu za co? I w czym konkretnie ta „wielka przyjaźń” się objawiła? O tym ni słowa – i nic dziwnego. Wskazać bowiem u pana Weissa – byłego przewodniczącego Knesetu, potem rady naukowej instytutu Jad Waszem, wreszcie ambasadora Izraela w Warszawie – można łatwo coś wręcz przeciwnego. Weiss był współorganizatorem haniebnej nagonki na Polskę, jaką rozpętano pod pretekstem sprawy Jedwabnego. Tenże Weiss poparł potem aktywnie i dalej popiera horrendalne roszczenia majątkowe wobec Polski wysuwane przez stronę żydowską bez żadnego tytułu prawnego, drogą czysto politycznego szantażu. Wsparł też kolejny antypolski paszkwil tego Grossa, otwierający następną rundę owej nagonki (np. w programie TVP1 z 15 marca 2011 r., półtora miesiąca przed hołdowniczą uchwałą senatu UW.)

Szewach Weiss nie jest żadnym „przyjacielem Polski” – jest jej obrotnym przeciwnikiem politycznym. Temu przeciwnikowi rektor i senat UW składają jednomyślnie swój „hołd”. Znaczy to, że nie znalazł się tam nikt, kto by takiej czołobitności wobec przeciwnika ośmielił się sprzeciwić. Ta „jednomyślność” daje miarę strachu, jaki w Polsce pod powierzchnią życia już pulsuje. Miara ta przygnębia zarazem i wzburza.

Przygnębia też ewentualność odwrócenia przymierzy, o jakiej była mowa – choć ta nie wzburza. Europę spotka jedynie to, na co swoją dwuznaczną polityką wobec Izraela sama sobie zasłużyła. Zamiast poprzeć to państwo z całą mocą i bez ogródek jako ważny bastion Zachodu, lawiruje wciąż między nim a jego muzułmańskim kontestatorem. Czyż nie jest możliwe, że ich w końcu sama przeciw sobie zjednoczy?

REKLAMA