Kryzys w Europie oczami Ameryki

REKLAMA

Wielu amerykańskich konserwatystów z wielką irytacją obserwuje finansowe kłopoty Grecji, zresztą całej Unii Europejskiej. Ogólnie opinia jest taka, że Europa Zachodnia przed wielu laty zbudowała sobie państwo opiekuńcze i prosperity dzięki amerykańskiej pomocy gospodarczej i pożyczkom, a przede wszystkim dzięki amerykańskiemu parasolowi nuklearnemu, ochronnemu wobec sowieckiej agresji. To, czego nie wydawano w Europie na wojsko, można było przejeść. Teraz nie dość, że Europa (oprócz Wielkiej Brytanii) prawie nie pomaga USA w „wojnie z terroryzmem”, to jeszcze Bruksela swoją polityką ekonomiczną naśladuje fałszywy przykład Waszyngtonu. Jak są kłopoty finansowe, to trzeba dodrukować pieniędzy. A jeśli ktoś popisywał się niegospodarnością, to trzeba mu jeszcze więcej zapłacić.

Na podstawie takiej logiki zamożne kraje członkowskie pod wodzą Niemiec postawiły na tzw. bailout. Starają się potężnymi zastrzykami pieniędzy ratować kraje, które według konserwatystów potrzebują radykalnych reform ekonomicznych i restrukturyzacji, a nie pieniędzy na utrzymywanie przy życiu niewydolnego systemu socjalistycznego. Jak gniewnie wyraziła się o tym neokonserwatystka Judy Bachrach w „The Journal of World Affairs”: „dlaczego ja nie pożyczyłam 148 miliardów dolarów, aby polepszyć swój standard życia, gdy pożyczano powszechnie i pożyczający byli idiotami? Kopię się w kostkę, że w zeszłym roku tego nie zrobiłam, bowiem wtedy wystarczyło do nich wyciągnąć błagalnie rękę, drugą wskazać na własną stertę długów, a kiesy bogatych bankierów same się otwierały (…); naturalnie mam na myśli Grecję, gdy wszyscy wiedzieli, że nie ma najmniejszej szansy, aby kraj ten zwrócił tę sumę”.

REKLAMA

Wszystkie PIIGS („świnie”, czyli Portugalia, Irlandia, Włochy, Grecja i Hiszpania) mają poważne kłopoty gospodarcze, ale szczególnie Grecja. Tam zamieszki przeciw próbom zaciskania pasa są najbardziej gwałtowne. Ludzie przyzwyczaili się do rozmaitych przywilejów wynikających z natury państwa opiekuńczego. Wręcz zaczęli je traktować jako przyrodzone prawa – bez względu na to, czy kraj na to stać, czy nie. I bez względu na to, czy taki przywilej rzeczywiście każdemu się należy.

Emerytury po grecku

Na przykład każdy grecki pracownik, którego zawód wykonywany wymaga kontaktu z niebezpiecznymi substancjami, miał prawo do emerytury po 20 latach. Czapki z głów przed pracownikami przemysłu chemicznego (kwasy), energetycznego (odpady nuklearne) czy wydobywczego (materiały wybuchowe). Bądź co bądź ryzykują swoje życie i jeśli stać ich oraz ich pracodawcę na wczesną emeryturę, to świetnie. Ale dlaczego w Grecji do tej samej grupy zaliczono fryzjerki – jako mające kontakt z szamponem i innymi „niebezpiecznymi substancjami”? To przecież ekstrawagancja. I kto za to zapłaci? Wszyscy greccy podatnicy i konsumenci. I oni poniosą też koszty tego, że do niedawna pracownik osiągał wiek emerytalny w chwili, gdy kończył 53 lata. Grecy już płacą za to – naturalnie oprócz biurokratów i innych pracowników sektora państwowego, którzy za pieniądze reszty obywateli wygrzewają się na lukratywnych synekurach. Stąd w Grecji masowe demonstracje, stąd okrzyki „Złodzieje!” – skierowane do polityków.

Rozszerzając w tak żarłoczny sposób przywileje pracownicze, politycy lewicy wiedzieli doskonale, że doprowadzą kraj do bankructwa. Ale co tam – après moi le déluge. Liczyło się tylko podlizywanie się elektoratowi, machanie mu przed oczyma kiełbasą wyborczą, aby znaleźć się u steru. I jazda. Taki jest modus operandi lewicowców mainstreamowych. Garstce radykalnych lewicowców naturalnie chodziło o zupełny rozpad systemu, a więc o rewolucję. Głosowanie za bankructwem jest więc dla nich po prostu taktyką przybliżającą kryzys systemu wolnorynkowego, zapaść gospodarczą i przewrót.

I wtedy też można wskoczyć za stery statku „postępu”. Ale większość cynicznie liczyła na głosy w wyborach. Przecież nikt apelujący o wstrzemięźliwość i solidarność narodową nie ma szans wygrania demokratycznych wyborów. Obecnie, starając się uciec przed skutkami swoich katastrofalnych decyzji, greccy politycy lewicowi proponują kolejne gospodarczo ryzykowne (i populistyczne) pociągnięcie: opodatkować dodatkowo firmy, którym dobrze się wiedzie. Tak jest, najlepiej ukarać ciężko pracujących. Jak dokopie się takiemu przedsiębiorcy, to naturalnie będzie musiał zamknąć przedsiębiorstwo i zwolnić ludzi, bo nie będzie miał funduszy na dalszą działalność. Po prostu nie będzie się opłacało działać w Grecji. Ale za bezrobocie naturalnie obwini się tego właśnie zgniłego kapitalistę (który przedtem przecież ludzi nie zwalniał). I wszystko będzie postępowo.

Kłopot w tym, że państwo opiekuńcze może działać jedynie wtedy, kiedy może pasożytować na zdrowym organizmie gospodarki wolnorynkowej. Zresztą do zapewnienia pracownikom dobrych warunków nie potrzeba państwa – wystarczą zdrowe układy w przedsiębiorstwie, jak wskazuje historia zakładów Cegielskiego czy Wedla (do 1939 r.). Gdy gospodarka kręci się dobrze, to i zarobki idą w górę, i rozmaite świadczenia pracownicze można sfinansować. Ale gospodarka idzie dobrze – według amerykańskich doświadczeń – wtedy, kiedy są podatki niskie i funkcjonuje narodowa solidarność dyktująca wstrzemięźliwość w stosunku do poziomu zysków wśród przedsiębiorców i do poziomu roszczeń wśród pracowników. Chodzi o to, że kapitalista nie przejada zysków, a reinwestuje w przedsiębiorstwo i gospodarkę. A pracownik nie podcina zdrowia przedsiębiorstwa i gospodarki stałą ofensywą nowych strajków i roszczeń.

Gdy solidarności narodowej i wstrzemięźliwości nie ma, a gdy jeszcze ingeruje w gospodarkę państwo, zaczynają się kłopoty. Kłopoty zaogniają się wraz ze spadkiem koniunktury, recesją, a szczególnie kryzysem, które to zjawiska gospodarcze są cyklicznymi cechami kapitalizmu. W Grecji naturalnie tłumaczą sobie kryzys w rozmaity sposób. Jak podał lewicowy „Guardian” (Aditya Chakrabortty, „Greece in panic as it faces change of Homeric proportions”, 1 sierpnia 2011 r., tutaj), Jason Manolopoulos w swojej nowej książce tak skomentował sytuację: „Kupowaliśmy od Niemców samochody BMW, a sprzedawaliśmy im pomidory”. Autor twierdzi więc, że winna jest gospodarcza podległość (economic dependency).

Odszyfrujmy: jest to neomarksistowska teoria dotycząca zwykle Trzeciego Świata, który jest rzekomo specjalnie utrzymywany stanie gospodarcze go niedorozwoju, aby pozostawał w kolonialnej zależności od imperialistycznego i kapitalistycznego Zachodu. „The Guardian” cytuje też polityka podkreślającego, że należy obciąć biurokrację i nie bać się reform: „to nie kibuc, to duży kraj”. Ale gazeta wyjaśnia, że nie jest to greckie rozwiązanie, a polityk – Elena Panaritis – jest Amerykanką z pochodzenia. Tymczasem związki zawodowe zawodzą o „schińszczeniu” Grecji, a ludzie wyciągają oszczędności z banków i chowają po sejfach i pod poduszką. Tylko w maju z depozytów bankowych wycofano 5 miliardów euro.

Agencje Reuters i Blumberg doniosły, że finansowa choroba Irlandii, Portugalii i Grecji coraz mocniej doskwiera też Belgii, Hiszpanii i Włochom. Rzym ostrzega, że będzie musiał wycofać się z pomocy dla Aten. Zadłużenie rośnie, rośnie też ubezpieczenie zabezpieczające pożyczki i koszty obsługi długu. Firma J.P. Morgan szacuje, że Rzymowi zabraknie gotówki już we wrześniu, a kilka miesięcy potem to samo spotka Madryt ze względu na niebotyczne deficyty. Inwestorzy prywatni kontynuują swoją ucieczkę do złota.

W Stanach bez zmian

Wieści ze Stanów Zjednoczonych są nadal deprymujące. Najdłuższa w najnowszej historii USA recesja wydłuża się. Bezrobocie wzrasta. Wszędzie działa coraz prężniej szara strefa. Niektórzy są oficjalnie na zapomodze, a pracują za gotówkę. Szerzą się patologie społeczne, złodziejstwa właściwie dotąd nieznane na taką skalę. Ze szkół, kościołów oraz domów prywatnych nagminnie kradnie się urządzenia klimatyzacyjne, kable, druty, systemy przeciwpożarowe czy inne przedmioty, aby sprzedać je na złom. Na froncie politycznym też kiepsko. Rząd Obamy zapowiada dalszą ingerencję w gospodarkę. Umiarkowani Republikanie wolą kompromis w sprawach budżetowych niż twardą walkę przeciw podatkom i pożyczkom państwowym ramię w ramię z konserwatystami i libertarianami. Inwestorzy są wystraszeni, nie inwestują na giełdzie. Zapas gotówki na prywatnych kontach oszczędnościowych rośnie.

Giełda reaguje na to wszystko nerwowo. Ostatnio odnotowano poważny spadek. Spekulanci (tzw. short sales) szaleją. Wszyscy czekają na przesilenie, którego znakiem będą wybory prezydenckie w 2012 roku. Jeśli wygra Obama, zamieni USA w Grecję.

Tymczasem w Europie gospodarkę holują Niemcy. Zauważmy, że Berlin postąpił wprost przeciwnie do Waszyngtonu – ograniczył ingerencję ekonomiczną, a nawet przeprowadził pewne manewry deregulujące gospodarkę. I w związku z tym Niemcy wyszły dość szybko z recesji i dają sobie radę raczej dobrze – na tyle, na ile jest to możliwe w socjalliberalnej Unii Europejskiej. Ale nawet Berlin ma ograniczone zasoby i wiecznie nie będzie za uszy wyciągał nieodpowiedzialnych finansowo towarzyszy z krajów członkowskich UE. A zapowiada się, że będzie gorzej, zanim się polepszy. W każdym razie zapaść finansowa wśród PIIGS doprowadziła do gorących debat na temat sposobów wyjścia z kryzysu. Przecież los euro wisi na włosku. Dlatego politolog Franco Pavoncello argumentuje, że należy podzielić strefę euro na dwa obszary: zdrowych gospodarek oraz „świń” i świniopodobnych. Gospodarki słabe i znajdujące się w stanie kryzysu powinny dostać jedynie częściowe subsydia od bogatszych krajów członkowskich, bowiem nie można tolerować całkowitego niepłacenia długów.

Subsydia powinny mieć formę reewaluacji obligacji (bonds) przez obniżenie ich stóp oprocentowania. Tym sposobem podatnicy z krajów bogatszych zapłacą za biedniejszych, ale ci ostatni wciąż będą musieli część swych należności pokryć. W zasadzie jest to opinia większości ekspertów nielewicowych, choć naturalnie różniąca się w szczegółach. Na przykład „The Economist” (23 czerwca 2011 r.) proponuje, aby obligacje wycenić na 80% ich rzeczywistej wartości. Takie rozwiązania nie podobają się Niemcom. Według niektórych szacunków, koszty całkowitego odmówienia spłaty długów przez PIIGS wyniosą dla niemieckich podatników 65 miliardów euro („Der Spiegel”, 20 czerwca 2011 r.). Niemcy mają dość. Niektórzy apelują o obniżenie cen i pensji w „świniach”. Należy spodziewać się upadku słabszych banków. Może zlikwidować euro i powrócić do walut narodowych?

Profesor Pavoncello odradza, grożąc widmem nacjonalizmu gospodarczego i konfliktu. W każdym razie euro to w tej chwili niebezpieczna propozycja. Kryzys w Europie osłabia tę walutę. A implozję pieniądza brukselskiego przewidywał noblista Milton Friedman. I są to poważne powody, żeby Polska trzymała się z dala od euro.

Można zrozumieć zachętę polityków socjalliberalnych, aby podczepić się pod pieniądz, który jest zdrowy. Ale w obecnej sytuacji porzucać relatywnie mocną złotówkę na rzecz podminowanego kryzysem euro to nie tylko logiczna bzdura, lecz również bardzo poważne zagrożenie dla polskiej gospodarki.

REKLAMA