Prawica konserwatywno-liberalna? Prawica nieudolna!

REKLAMA

Wkrótce po ogłoszeniu przez PKW rezultatów rejestracji okręgowych list komitetów wyborczych przysłowiem „Myślał indyk o niedzieli, a w sobotę łeb mu ścięli” spuentowałem efekt działalności dwóch polskich prawicowych komitetów, które wystartowały w tegorocznych wyborach parlamentarnych.

Miałem oczywiście na myśli komitet Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikkego oraz komitet Prawicy Marka Jurka sprzymierzony z Unią Polityki Realnej. Pozwoliłem sobie na te krytyczne uwagi, gdyż od początku – także na tych łamach – namawiałem do wspólnego działania prawicowej opozycji, pomimo zastrzeżeń ideologicznych i personalnych, które wysuwałem pod adresem różnych środowisk i ludzi działających po tej stronie sceny politycznej. Namawiałem do tego, wiedząc jednakże, że szansa wspólnego działania jest mizerna, dlatego wyraźnie wskazywałem, że przyczyna leży głównie w osobistych ambicjach oraz wzajemnych urazach i animozjach pomiędzy liderami owych prawicowych stronnictw i że to właśnie owi liderzy będą odpowiedzialni za kolejne fiasko wyborczej prawicowej alternatywy. Niestety zarówno partyjni liderzy, jak i utwierdzający ich w dobrym samopoczuciu niektórzy działacze praktycznie do dnia prawdy, tj. do ostatniego dnia rejestracji okręgowych list wyborczych, prowadzili jałowe działania mające osłabić szanse owej prawicowej konkurencji. Zamiast zbierać podpisy, szukać rozsądnych kandydatów na wyborcze listy, tworzyć lokalne struktury etc., sporo czasu poświęcano na prowadzenie kampanii medialnych z jednej strony epatujących potencjalnych wyborców mnogością zawartych porozumień wyborczych, a z drugiej strony protestujących przeciwko zniewolonym konopiom lub – last but not least – kreujących Palikota na JP III.

REKLAMA

Efekt jest dokładnie znany i pomimo różnych bałamutnych zapewnień, że prawdopodobieństwo uwzględnienia przez PKW złożonych odwołań wynosi bodajże 90 proc., ostatecznie wyszło nawet mniej, niż przewidywał to „paradoks Żółtka”. Ogólnopolskie listy zarejestrowało siedem komitetów – w tym poza „bandą czworga” i wypączkowanym z tej „bandy” PJN-u dwa komitety ewidentne lewicowe, tj. Ruch Palikota i Polska Partia Pracy. Pewnym symbolem jest też to, że pomimo iż oba prawicowe komitety zarejestrowały listy w połowie okręgów wyborczych, to nie zostały zarejestrowane te listy, z których kandydowali liderzy obu komitetów. Tym razem – w przeciwieństwie do poprzednich wyborów – nie będzie już można obarczyć winą wyborców i chociaż tu i ówdzie można już czytać i słyszeć, że wszystkiemu winna PKW, to jednak każdy rozsądny człowiek doskonale zna powód obecnego stanu rzeczy. Tak pożądana przedtem współpraca – przynajmniej werbalna – zaczyna rodzić się obecnie, ale na razie głównie w postaci wspólnego oskarżania PKW o niszczenie demokracji. Aby nie było, że uprawiam malkontenctwo, to w odróżnieniu od redaktora Miszalskiego, który w przypływie szczerości agitował ostatnio papierowej wersji „NCz!” za PiS-em, ja niżej podpisany oświadczam, że oddam swój głos na listę Nowej Prawicy, której w moim okręgu wyborczym udało się zarejestrować, i to bez większych problemów, listę okręgową.

Stało się tak tylko i aż dzięki dobremu zorganizowaniu wcale nie tak znowu licznej grupy osób, której członkowie, zamiast dzielić włos na czworo, przesuwać granice na papierze i prowadzić dysputy o wyższości koloru niebieskiego nad amarantowym, zrobili najpierw to, co było warunkiem koniecznym uczestnictwa w wyborach.

Jaka prawica

W miasteczku, w którym uczęszczałem do ogólniaka – a było to w pierwszej połowie szarych lat 80. – żył osobnik, którego uważano za dziwaka, a niektórzy nawet traktowali go jak pomyleńca. Mężczyzna ten miał np. zwyczaj zbierać i wyrzucać do kosza na śmieci zauważone na chodniku papierki po cukierkach czy inne tzw. śmietki, którymi nikt „normalny” nie zaprzątał sobie głowy, zwłaszcza jeżeli wiedział, że sam nie jest powodem tego zaśmiecania. Jak się później dowiedziałem, ów dziwak był przedwojennym endekiem, które to – powtarzając za Weyssenhoffem – „okrutne przezwisko” nic mi wtedy jeszcze nie mówiło. Wielu zapewne pamięta, jak kilka lat temu głośno było w Polsce (honorowe doktoraty dla burmistrza Giulianiego, promocja książki Willima Brattona etc.) o metodach, które z brudnego i niebezpiecznego Nowego Jorku uczyniły (podobno, bo osobiście nie sprawdzałem) miasto nadające się do życia. Metoda polegała z grubsza na zmianie frontu walki, tzn. zamiast koncentrować wszystkie, a przynajmniej większość sił i środków na górze piramidy przestępczości, zaczęto na poważnie walczyć także z tzw. drobną przestępczością, z plagą graficiarzy czy gapowiczów w metrze włącznie. Założenie jest z zasady słuszne, gdyż jak poucza stare przysłowie, „od rzemyczka do koziczka, od koziczka do koniczka”; pamiętamy zresztą także o wiele poważniejsze pouczenie, że „kto w drobnej rzeczy jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny, a kto w drobnej rzeczy jest nieuczciwy, ten i w wielkiej nieuczciwy będzie”. Tymczasem nasza – jak się okazało, tak nieudaczna organizacyjnie – prawica konserwatywno-liberalna dużo i zawsze chętnie perorowała o wielkiej polityce, że z czasem można było nabrać – też, jak się okazało, zasadnych – wątpliwości, czy owi giganci myśli politycznej potrafiliby poradzić sobie chociażby z zarządzaniem gminą czy własną partią.

– Nie powinniśmy zajmować się takimi drobiazgami jak opróżnianie koszów na śmieci – takie dosłownie credo miałem okazję słyszeć onegdaj, gdy zwracałem uwagę, by nie odpuszczać wyborów lokalnych i zmienić taktykę, próbując zaszczepiać nasze idee od dołu. – Trzeba najpierw zmienić system – wtórowali inni, bo bez zmiany systemu, nic od poziomu sołectwa do ministerstwa nie można zrobić. Tymczasem na system, tak jak na całe nasze życie, składa się szereg takich elementów, o które prędzej czy później każdy ma okazję potknąć się i przewrócić. Jeżeli na poziomie sołectwa czy gminy nie potrafimy poradzić sobie z plagą bezpańskich psów czy wandalami, którzy co weekend niszczą znaki drogowe, to trudno później oczekiwać, by ci sami „samorządowcy”, którzy awansują na posłów i ministrów, wiedzieli, jak ukrócić bandytyzm czy generalnie zarządzać państwem.

„Wódz, a za wodzem wierni…”

Praktycznie w każdej ustawie, której się dotknie, tkwią takie buble jak te wskazane ostatnio w kodeksie wyborczym i nie domyślałbym się w tym jakiejś zorganizowanej akcji „bandy czworga”, ale na dobry początek założyłbym, że jest to wynik głupoty twórców tych przepisów. Jednak te przepisy były też przecież znane wcześniej i po ten śmieć, odpadek, bubel należało schylić się jeszcze zanim stanął realną przeszkodą na drodze nie tyle nawet do wyborczego sukcesu, co do wyborczej szansy. Niestety brak organizacji, działanie ad hoc, lekceważenie procedur to nie tylko cechy rządzącego establishmentu, ale także pozaparlamentarnej opozycji, także środowisk prawicowych. Za rzetelny program, który powinien przynajmniej przypominać algorytm, mamy złote myśli prezesów, twórczo rozwijane przez partyjne doły na zasadzie „mnie się wydaje”. Przez ten brak organizacji i coraz dalej idące personifikowanie idei środowisko gubi wartościowych ludzi i degraduje swój program do populistycznych haseł, które często nie mają nic wspólnego z przemyślaną koncepcją zmiany systemu, do czego przecież prawica powinna dążyć.

Zdarzało mi się krytykować polski przedwojenny system polityczny, który rozpanoszył się po zamachu majowym, i ikonę tego systemu, którą niektórzy bałwochwalcy chcieliby nazywać JP I. Z tego też powodu w felietonie znanego pisarza opublikowanym na łamach tygodnika „z błędem w tytule” zostałem zakwalifikowany do komanda działającego na zlecenie „Centrali Obryzgiwana Błotem” – oczywiście obryzgiwania błotem naszych narodowych idoli. Odpowiedziałem wprawdzie na ową publicystyczną zaczepkę (w związku z tym, że redakcja tygodnika zareagowała w stylu „ani me, ani be, ani kukuryku”, tekst zamieściłem na pewnym portalu ale dla porządku przypomnę, że to właśnie po 1926 roku zapanował w Polsce system „BMW”, czyli „bierny, mierny, ale wierny”, twórczo następnie rozwijany w PRL-u. Wtedy właśnie w miejsce organizacji i planu zapanowała moda na preferowaną przez wodza „strategię bieżącej sytuacji” a system zaczął coraz bardziej przypominać swojego twórcę, którego tak barwnie opisała jego wielbicielka Iłłakowiczówna: „Ma wygnieciony, jak psu z gardła wyciągnięty, mundur. Cały jest w poprzeczne fałdy, obsypany popiołem z papierosów, ręce i paznokcie ma szare od tego popiołu”.

Wykształceni z dużych miast

Tegorocznej politycznej szansy tym bardziej szkoda, że jałowość partii systemowych, jak i całego naszego życia publicznego wprost bije po oczach. Widać to już po pierwszych tzw. debatach wyborczych; coraz częściej mizeria ta wychodzi także spod piór tych, w których wielu upatruje nadziei na renesans idei prawicowych. Dla przykładu: we wspomnianym wcześniej tygodniku, słusznie uważanym… – wróć, oczywiście że uwarzanym za propisowski, bardzo znamienny tekst popełnił redaktor Piotr Zaremba, który postanowił pochwalić prezesa Kaczyńskiego za wprowadzenie na listy wyborcze tzw. ekspertów. Redaktor, broniąc decyzji prezesa o obsadzeniu niektórych tzw. jedynek na listach owymi „spadochroniarzami”, uzasadnił owo działanie następującymi wywodami: „w jaki sposób, zwłaszcza po skasowaniu listy krajowej, duża partia ma zapewnić sobie obecność w parlamencie specjalistów gotowych do debat i pracy w komisjach? Większość z nich mieszka przecież w Warszawie i w kilku innych dużych miastach, trzeba ich więc rozstawić po Polsce”. Po ukazaniu się wydania z cytowanym fragmentem słuchałem uważnie i nie usłyszałem do dzisiaj rechotu tej części publicystów, która w ostatnich miesiącach co drugi swój felieton przetykała kpinami (zresztą słusznie) z onegdaj wypowiedzianej frazy o „młodych, wykształconych z dużych miast”. Czyżby tylko dlatego, że w tekście Zaremby brakło owych „młodych”? Myślę jednakże, że z zupełnie innego powodu, którego wytłumaczenie znajdujemy w prawdziwie genialnej myśli powieściowego Kalego.

Z kolei redaktor Ziemkiewicz, prawicowy wielbiciel Balcerowicza, w jednym z artykułów, pisząc o interwencjach Amerykanów w różnych miejscach naszego ziemskiego globu, w tym w Iraku, ironizuje na temat różnych mniej lub bardziej prawdopodobnych hipotez takiego postępowania (jak np. kwestia dostępu do złóż ropy, poparcie dla Izraela itp.), wskazując, że Amerykanie bronią wolności i demokracji, ponieważ „już tak mają”. Po co dociekać motywów postępowania administracji rządowej największego jak dotąd mocarstwa militarnego na świecie, skoro można to skwitować krótkim „bo oni już tak mają”. Rosjanie już tak mają, że chcą nas uglebić, Amerykanie już tak mają, że chcą nam przysporzyć wolności i demokracji, Żydzi już tak mają… – no mniejsza z tym, co mają Żydzi – ważne, że wszystko, co się dzieje w kraju i na świecie, można od dzisiaj skwitować uniwersalnym „oni już tak mają”.

Jeszcze nie czas

Na południe od Małego Giewontu wznosi się turnia zwana Siodłową, po północnej stronie której w tzw. Żlebie Śpiących Rycerzy znajdują się jaskinie, przy czym najbardziej znane są właśnie jaskinie śpiących rycerzy. Ich nazwa wiąże się oczywiście ze znaną legendą, która występuje w Polsce w różnych wersjach – najczęściej słyszymy o uśpionym rycerstwie, które zbudzi się, „gdy nadejdzie czas, (…) aby bronić polskich gór i polskiej ziemi”. Geneza owej legendy wydaje się dość czytelna – ukształtowała się ona w okresie, kiedy kraj był podzielony pomiędzy zaborców i nie posiadał nawet namiastki państwowości, a tym bardziej armii potrzebnej do jego obrony. Dlatego ku pokrzepieniu serc potrzebna była wiara w – nawet legendarną – moc, która czuwa nad Polską i „gdy nadejdzie czas”, powstanie w jej obronie. Otóż właśnie tym, co wyróżnia większość wersji wspomnianej legendy, jest ów bliżej nieokreślony czas, który nadejdzie, chociaż właściwie nie wiadomo, jakie warunki musiałyby zaistnieć, aby ów czas miał się wypełnić. Takie postawienie sprawy sugerowałoby nawet, że ów szczęśliwy dla Polaków czas nadejdzie bez względu na okoliczności czy własne starania, gdyż jeżeli już mowa o jakichś warunkach, to owi „śpiący” „czekają na chwilę, kiedy będą naszemu narodowi najbardziej potrzebni”. Cóż z tego, kiedy praktycznie każde pokolenie uważa, że ta chwila wypełnia się właśnie w jego czasach – także teraz można przeczytać sparafrazowane wersje legendy, w których rycerze budzą się np. skutkiem „okrutnego Smoleńska” etc. Istnieje jednak interesująca wersja tego ludowego podania spisana przez Kasprowicza, w której owo wyczekiwane przez naród dobro nie dzieje się samo z siebie, lecz jest wpisane w określony ciąg przyczynowo-skutkowy, a mianowicie owo przebudzenie miałoby nastąpić, „gdy ludzie staną się tak dobrzy jak ty (…), gdy nabiorą takiej wiary i mądrości, że już nie będą mogli znieść jarzma, co ich gniecie (…), a pod panowaniem złego żadnym sposobem żyć już nie chcą dłużej!”. Niestety takie postawienie sprawy, kiedy nasze indywidualne, ale też i wspólne dobro zostaje uwarunkowane wcześniejszą refleksją nad własnym postępowaniem, za którą to refleksją musiałyby iść działania w kierunku samopoprawy, nie znajduje w naszym narodzie należnego posłuchu i nie jest to jedynie wyróżnik naszych czasów czy konkretnych – jak często chcielibyśmy widzieć, innych niż nasze – środowisk politycznych.

Na prawicy słychać np. ostatnio, że naród obudzi się i odda władzę prawicy, gdy za kilka miesięcy, najpóźniej za rok przyjdzie prawdziwy kryzys, bo teraźniejszy jest, jak widać, jeszcze za mało dotkliwy. Takie życzeniowe prognozy (przypominają one nieco marzenia naszych dziadów o wielkiej wojnie), jak i ciągłe upatrywanie własnych porażek na zewnątrz są najlepszym dowodem na to, że i dla prawicy nie nadszedł jeszcze czas. Na pewno natomiast nadszedł czas dla poważnego zastanowienia się, ile w tym winy systemu, a ile własnej niemocy.

REKLAMA