Kto jest winny terroryzmu?

REKLAMA

Amerykanie sami stworzyli problem terroryzmu, który wykluł się w Afganistanie. Zresztą wszystko jest winą Zachodu, który przeprowadza agresję militarną, cywilizacyjną i gospodarczą przeciw światowi islamskiemu. A teraz politycy USA nie pozwalają amerykańskiemu wojsku i służbom specjalnym zwalczać wroga jak należy. Taka wyłania się konkluzja po lekturze trzech książek: dziennikarskiego przyczynkarstwa oraz dwóch pamiętników.

Socjal-liberalny dziennikarz Steve Coll, Ghost Wars: The Secret History of the CIA, Afghanistan, and Bin Laden, from the Soviet Invasion to September 10, 2001 [Wojny duchów: Tajna historia CIA, Afganistanu i Bin Ladena od sowieckiej inwazji do 10 września 2001] (New York: The Penguin Press, 2004) oparł się w większości na historii mówionej, czyli dziennikarskich wywiadach. Ale wczytał się też w większość odtajnionych dokumentów amerykańskich, choć nie jest tego wiele. Według jego lewicowej interpretacji, za wszystko jest odpowiedzialny przede wszystkim Ronald Reagan. Przynajmniej na początku. Do jego prezydentury Afganistan był właściwie ignorowany przez USA. Dopiero pod koniec rządów Jimmy Cartera Amerykanie zaczęli zwracać na ten kraj większą uwagę.

REKLAMA

Jednak architektem polityki carterowskiej był Zbig Brzeziński, który ostro zareagował na sowiecką inwazję tego kraju. USA postanowiły wesprzeć antykomunistycznych mudżahedinów. Ale aby nie było formalnych związków z Waszyngtonem, pomoc szła przez Pakistan. Taka użyteczna hipokryzja dyplomatyczna.

Mechanizm wypracowany przez Cartera-Brzezińskiego odziedziczył Regan i jego ludzie, wśród których najbardziej zaangażowany był w antysowiecką wojnę szef CIA Bill Casey. Reaganauci główkowali tak: my jesteśmy ludźmi wierzącymi, w większości chrześcjanami. To samo mudżahedini. Nie ważne, że to wyznawcy islamu. Ważne, że uznają Boga, istotę wyższą, co stawia ich – tak jak i nas – w opozycji do ateistycznego komunizmu wyznawanego przez Sowietów. Na tym gruncie jesteśmy z mudżahedinami filozoficznie kompatybilni. Coll traktuje to jako zarzut, ja jako pochwałę. Sowietów trzeba było zwalczać stale i wszędzie. Jakby do tego garnęli się zlaicyzowani liberałowie, to nie trzeba było się uciekać do muzułmańskich fundamentalistów. Zresztą bez względu na wszystko walczącemu z komuną Afganistanem należało się wsparcie.

W każdym razie Afganistan został gorącym frontem Zimnej Wojny. Ale USA płaciły dużą cenę za pakistański współudział w krucjacie-dżhadzie przeciw Sowietom. Mianowicie Pakistan zarządał wyłączność na przydział amerykańskich środków. Dokładnie to pakistański wywiad wojskowy przejął kontrolę nad afgańską wojną. Dawał środki do walki i życia tylko swoim faworytom, głównie fundamentalistycznemu Gulbadinowi Hekmatjarowi i jemu podobnym. Wspierał również Pasztunów, ale najbardziej chyba efektywny z mudżów Mohamed Shah Massoud i jego Tadżicy zostali odcięci od amerykańskiej pomocy.

Pakistanem kierowały trzy przesłania. Po pierwsze, chodziło o geopolitykę. Mniej niż sowieckiej ekspansji Pakistan obawiał się agresji Indii. Po drugie, chodziło o władzę. Ten kto rozdawał pomoc mógł wytworzyć klientelę w Afganistanie, która – w razie zwycięstwa – stałaby się rządem tego kraju i działała pod dyktando Pakistanu, głównie w sprawie Indii. Po trzecie, chodziło o wiarę islamską. Pakistańscy generałowie dzielili się na kemalistów i fundamentalistów. Ci ostatni wspierali podobnych sobie islamistów wśród mudżahedinów. A kemaliści na to się zgadzali bowiem uznali, że skrajni radykałowie islamscy są najbardziej fanatycznymi dżihadistami, a więc są bardziej skuteczni w boju przeciw niewiernym. A zresztą niektórzy z nich brali też udział w partyzanckim dżihadzie w Kaszmirze przeciw Indiom. A to nawet zlaicyzowanej części generalicji pakistańskiej było bardzo na rękę.

Z tych powodów też Pakistan patrzył przez palce na zagranicznych ochotników, głównie Arabów i Berberów, którzy zaczęli się tłumnie pokazywać w Afganistanie. Oprócz mięsa armatniego uprzednio na zapomodze społecznej w Europy Zachodniej znajdowali się też wśród nich zamożni turyści, zwykle z Arabii Saudyjskiej i emitratów, którzy na dżihad wpadali na chwilkę, ale zostawiali trochę grosza, a potem nawet przysyłali dużo więcej na potrzeby mudżahedinów. Z tego skapywało dość dużo – oficjalnie i nieoficjalnie – Pakistanowi i jego generałom.

Wśród arabskich turystów, którzy postanowili zawojować permanentnie wyróżniał się syn miliardera, Osama bin Laden. Początkowo był to zamożny chłopak z chęcią wspierania dżihadu vs. Komuna. Na początku jego rola ograniczała się głównie do finansowania walki oraz słuchania kazań. Brał też udział w kilku potyczkach i jednej poważnej walce z Sowietami. Po pewnym czasie stworzył własną organizację „Baza” czyli Al Kaida. W pewnym momencie ogłosił, że USA i Zachód są takim samym szatanem jak Sowieci. Spopularyzował koncept kalifatu i ulemy, która znajdzie się u szczytu gdy społeczność islamska podbije świat. Bin Laden połączył od wtedy rolę finansisty i ideologa, czy też teologa radykalnego, wahabbistycznego Islamu. Jego działalność była możliwa bowiem Arabia Saudyjska długo patrzyła na niego przez palce. Królestwo kontrolowało własnych radykałów eksportując ich za granicę.

Tymczasem USA, po wycofaniu się Sowietów z Afganistanu (co było pomyślane jako tymczasowy manewr taktyczny, ale doszło do implozji centrum i z planów powrotu zbrojnego Moskwy zostały nici), po prostu zignorowały Afganistan. Zostawiły go na pastwę losu. To jest zresztą typowe dla amerykańskiej „polityki” zagranicznej. Koncentruje się na problemach doraźnych, a jak już się je rozwiąże, to się odchodzi i zapomina. USA dlatego nie wspierały w Kabulu nikogo. Nie starały się prowadzić żadnej polityki długofalowej w stosunku do Afgańczyków.

A Osama bin Laden miał środki aby kupić sobie Afganistan, szczególnie po zwycięstwie Talibanu, czyli fundamentalistycznych wędrownych mnichów-kaznodziejów wychodowanych w obozach uchodźców afgańskich przez pakistańskie służby specjalne za pieniądze amerykańskie. Wtedy to Al Kaida zaczęła budować komórki na całym świecie, nie tylko w państwach islamskich, ale również w Europie Zachodniej i Ameryce Północnej. Od wczesnych lat dziewięćdziesiątych ludzie Bin Ladena przeprowadzali ataki na amerykańskie cele, m.in. World Trade Center, ambasady w Afryce, okręt USS Cole.

O tym jak wygląda świat dżihadistów opowiada Omar Nasiri, Inside the Jihad: My Life with Al Qaeda [Jihad od wewnątrz: Moje życie z Al Kaidą] (New York: Basic Books, 2006). „Omar Nasiri” to pseudonim podwójnego, czy potrójnego agenta, a jednocześnie świetny wgląd w takiego człowieka duszę, a raczej paranoiczny system psychiczny, który takich ludzi charakteryzuje. Nasiri zdradza wszystkich, łącznie z samym sobą. Właściwie trudno stwierdzić co z tego pamiętnika jest prawdą, wiele rzeczy wygląda na naciągane, szczególnie tam, gdzie z butów dżihadisty-zachodniego szpiega wystaje bohaterska słoma muenchhasenowska, chociaż z drugiej strony prawie wszystko jest możliwe.

Dostałem tę książkę od jednego z moich komandosów, który lakonicznie stwierdził, że „złapaliśmy go w Afganistanie ale okazał się dobrem (asset) francuskim”. Czyli pracował dla francuskiego wywiadu, zresztą belgijskiego, niemieckiego i brytyjskiego też. Nota bene, we wspomnieniach nie ma nic o tym, że w Afganistanie ujęli go Amerykanie. Przygoda afgańska Nasiriego kończy się wręcz w latach dziewięćdziesiątych, gdy USA nie były takimi sprawami zainteresowane. Pamiętniki urywają się niedługo po 11 września 2001 r. Czyżby zjawił się tam po raz drugi?

Krótko: nasz bohater urodził się w Maroko, jego ojciec ściągnął całą rodzinę do Belgii. Ponieważ Nasiri chorował umieszczono go w katolickim sierocińcu, nawet uczęszczał na katolickie nabożeństwa. Pamięta jednak najlepiej to, że jego opiekun zastępczy nauczył go strzelać z pistoletu. Następnie Nasiri obijał się, wrócił do Maroko, handlował narkotykami i sam się szprycował. Z bagna wyciągnął go brat, który w międzyczasie się sfundamentalizował. Razem wrócili do Belgii, gdzie Nasiri wraz z bratem uczestniczyli w komórce islamistycznych terrorystów. Nie była to Al Kaida, ale raczej pokrewna jej organizacja algierska. Nota bene, wygląda na to, że całe towarzystwo było na zapomodze społecznej, chociaż szefowie szastają pieniędzmi jak sułtani.

Dzięki swoim kontaktom w narkotykowym półświatku gwiazdor swego pamiętnika potrafił znaleść dojście do nielegalnych handlarzy bronią i materiałami wybuchowymi. W momencie jednak gdy odkrył, że szefowie jego komórki terrorystycznej urządzili sobie w domu jego matki tajny magazyn, oraz że jego zakupy posłużyły do zamachów (wielka niespodzianka!) poszedł na skargę do wywiadu francuskiego. Stał się agentem. Doprowadził do wpadki swojej komórki, ale jednocześnie – aby się dalej uwiarygodnić i z błogosławieństwem swego oficera prowadzącego – przeszmuglował do Maroko bombę, która następnie najpewniej eksplodowała w jego samochodzie umieszczonym strategicznie w Algierii.

Spalony w Europie, na własną rękę przedostał się do Pakistanu. Jego celem było zinfiltrowanie obozów szkoleniowych Al Kaida. Początkowo związał się pomyłkowo z jakąś pacyfistyczną sektą islamską, która wysłała go na pogranicze z Indiami aby siłami mistycznymi doprowadzić do zwycięstwa dżihadu z niewiernymi. Wnet jednak okazało się, że wewnątrz sekty działa agentura Al Kaidy, która po sprawdzeniu go posłała Marokańczyka do Afganistanu. Tam Nasiri egzaltował się wspaniałym towarzystwem fanatyków, doprowadził swoje ciało i kondycję fizyczną do perfekcji, nauczył się rzemiosła terrorysty, oraz podniecał się islamistyczną indoktrynacją. Pragnął zwycięstwa ulemy i triumfu kalifatu na świecie. Jak podkreśla, był to najwspanialszy okres jego życia.

Po pewnym czasie wrócił triumfalnie do Europy, złożył raport Francuzom i został przekazany wywiadowi brytyjskiemu. Na wyspach szpiegował po meczetach, starał się odkrywać spiski i radykalnych islamistów. Potem przerzucono go do Niemiec gdzie miał podobne zadania. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych odstawiono go na bok jako bezwartościowego, ożenił się, ustatkował. Po atakach terrorystycznych 11 września 2001 r. zgłosił się na ochotnika do pomocy wywiadowi niemieckiemu. Zignorowano go. W związku z tym napisał niniejsze wspomnienia.

Co w nich jest cennego? Po pierwsze, stan umysłu agenta, który jest jednocześnie dżihadistą i szpiegiem antyislamistycznym. Podkreślmy, on nie wczuwa się w te role. On ich nie gra. On po prostu jest i tym i tym. Na tej samej stronie potrafi wyrazić zgrozę, ubraną w retorykę politycznie poprawnego socjal-liberalizmu, z powodu aktów terrorystycznych, a zaraz obok szukać ich usprawiedliwienia językiem propagandowym prosto z podręczników Al Kaida: Zachód jest agresorem cywilizacyjnym i militarnym, poniża i atakuje muzułmanów i dlatego islamiści w samoobronie dokonują aktów terroru. Miejscami wygląda wręcz na to, że pamiętniki napisał mu jakiś biały socjal-liberał.

Po drugie, cenny jest sam życiorys. Marokański małolat, który powinien był zostać w domu i poganiać wielbłądy, zamiast tego wpada w objęcia belgijskiego państwa opiekuńczego i propagandy egalitarnej demokracji zachodniej, co doprowadza go do wybójałego pojęcia o sobie samym; do uzurpowania sobie niewiadomo jakich praw (bez wkładania w życie żadnego wysiłku, poza sprzedarzą narkotyków); do zakompleksiałego niedowartościowania; a w końcu do terroru. Jest to charakterystyczna droga wielu islamistów, którzy otarli się o Zachód i poczuli odrzuceni przez „rasizm” tzw. „białych chrześcijan.” Po prostu taka jest dynamika zderzenia „Innego” z „Innym.” Szczególnie gdy ten drugi „Inny” jest na wyższym szczeblu kultury materialnej, to wtedy podnosi się wyższość kultury duchowej własnej pierwszego „Innego”, mówiąc żargonem post-modernistów.

Po trzecie, cenny jest opis mechanizmu radykalizacji. Oprócz rozziewu między egalitarną retoryką a praktyką Zachodu, funkcjonują tutaj jako katalizator fanatyzmu ideologia islamistyczna oraz mass media i elektroniczne środki przekazu. To za pomocą kaset magnetofonowych można było wysłuchać kazań radykalnych mułłów. To za pomocą telewizji i video można było pooglądać sobie walki mudżahedinów w Afganistanie (źródło dumy) oraz poczynania „białych chrześcijan” (przede wszystkim Amerykanów) oraz, przedtem, Sowietów na całym świecie. Oni to na każdym kroku bili i poniżali muzułmanów. I militarnie i kulturowo i gospodarczo. Szczególnie groźna islamistom wydawała się globalizacja. A jednocześnie jednostkom muzułmańskim była miła bo przynosiła rozrywkę i zyski. Stąd pro-islamistyczni sutenerzy i handlarze narkotyków żerujący ekonomicznie na ludziach zachodu, a jednocześnie nienawidzący ich.

Po czwarte, cenne są opisy antropologiczne świata Islamu w Europie i poza nią. Na przykład, bardzo intersujący jest fragment ujęcia rzekomego agenta wywiadu zachodniego w obozie szkoleniowym Al Kaida w Afganistanie. Otóż facet, który wyglądał na Araba i mówił świetnie po arabsku, wpadł dlatego, że w drzwiach ustąpił miejsca wchodzącemu z naprzeciwka terroryście. Jego komraci uznali, że coś takiego mógłbył uczynić tylko i wyłącznie człowiek zachodu. W Trzecim Świecie normą jest przecież chamskie przepychanie się. Jednym słowem zdekonspirował się dobrym wychowaniem. To śmiertelny błąd. Podstawą sukcesu każdego agenta jest wczucie się w kulturę wroga. Stąd najlepsi agenci to zdrajcy z szeregów wroga.

Wie coś o tym ppłk. Anthony Shaffer, Operation Dark Heart: Spycraft and Special Ops on the Frontlines of Afghanistan – and the Path to Victory [Operacja Ciemne Serce: Szpiegostwo i operacje specjalne na frontach Afganistanu] (New York: St. Martin’s Press, Thomas Dunne Books, 2010). Właściwie nie napisał nic odkrywczego, lecz jego wspomnienia są dobrym uzupełnieniem prac wymienionych powyżej. Shaffer jest oficerem wywiadu wojskowego USA. Zajmował się psych ops i black ops, czyli operacjami psychologicznymi i czarnymi, mokrą robotą. Walczył w Afganistanie po 11 września 2001 r. Po tzw. „zwycięstwie” ostrzegał o nadchodzącej eskalacji przemocy. Proponował infiltrację obozów Talibanu i Al Kaidy w Pakistanie. Proponował zmienić taktykę walki przeciw partyzantom. Jego przełożeni, zgodnie z dyktatem pro-pakistańskiej linii polityki USA, nie zgadzali się na to. Pamiętnik Shaffera to świetny obraz psychologiczny taktyka wywiadu na polu bitwy.

Jest naturalnie kilka ciekawostek. Po pierwsze, książka została ocenzurowana przez Pentagon. Są całe fragmenty stron zaczernione. Wydawnictwo umieściło odpowiednie przeprosiny. Po drugie, autor ujawnia aferę biurokratyczną, nie z Afganistanu, a z czeluści biurokracji wywiadu wojskowego w Pentagonie. Otóż Defense Intelligence Agency (DIA) w latach dziewięćdziesiątych miało informacje o komórce Al Kaida w Nowym Jorku (na Brooklynie). Wśród terrorystów na celowniku był sam Mohammet Atta, szef zamachowców z 11 września. Niestety DIA nie powiadomiła ani FBI ani CIA bowiem, po pierwsze, istnieje między tymi instytucjami rywalizacja; po drugie, ich bazy danych nie są skoordynowane; oraz po trzecie, najważniejsze, adwokaci DIA obawiali się kłopotów prawnych, gdyby taką wiedzą podzielili się z kimkolwiek: chodziło przecież o raczej nielegalną inwigilację obywateli i rezydentów USA przez wywiad wojskowy. Na koniec warto dodać, że fakt ten Shaffer ujawnił komisji badającej 9/11.

A dokładnie ujawnił to dyrektorowi tej komisji, a jednocześnie mojemu byłemu szefowi z Miller Center przy University of Virginia: Phillip’owi Zelikow’owi, na jego własną prośbę. Zelikow osobiście ukrył tę sprawę i nie włączył ją do końcowego raportu komisji. Zachował się jak wypróbowany dworak, czyli w taki sam instrumentalny sposób jak w sprawie Katedry im. Tadeusza Kościuszki. Zresztą jeśli to kogoś to interesuje, proszę spytać profesora Wojciecha Roszkowskiego.

REKLAMA