Amerykańska prawica rusza do wyborów. Kto pokona Obamę?

REKLAMA

Ruszyła kampania wyborcza do prawyborów prezydenckich w Partii Republikańskiej. W środę 7 września 2011 roku w bibliotece-muzeum prezydenta Reagana w Simi Valley w Kalifornii odbyła się pierwsza debata kandydatów GOP na prezydenta. W dyskusji dominował gubernator Teksasu Rick Perry, który ścierał się głównie z byłym gubernatorem Massachusetts Mittem Romneyem.

Wybór biblioteki-muzeum prezydenta Ronalda Reagana w Simi Valley nie był przypadkowy. Politycy republikańscy potwierdzili tym gestem chęć powrotu do czasów, kiedy górny próg podatkowy został zmniejszony z 70 do 28 proc., a w gospodarce panowała niepodzielnie zasada wolnej konkurencji bez protekcjonizmu państwowego.

REKLAMA

Debata w duchu Reagana

Wśród uczestników debaty były same gwiazdy prawej strony amerykańskiej sceny politycznej. Pocieszające jest, że tym razem do prawyborów republikańskich stanęli ludzie o niemal jednolicie konserwatywnych poglądach. W debacie nie pojawili się tzw. RINO’s (Republikanie z nazwy) – farbowane lisy o poglądach lewicowych pasożytujące na zaufaniu wyborców republikańskich. Po raz pierwszy od długiego czasu debata republikańska polegała na udowodnieniu opinii publicznej, że jest się prawdziwym konserwatystą społecznym i liberałem gospodarczym, a nie umiarkowanym, bezpłciowym politykierem pokroju Geralda Forda, Rudolpha Giulianiego czy Johna McCaina.

Politycy zgromadzeni na debacie w Simi Valley reprezentowali poglądy daleko bardziej prawicowe niż tzw. Republikanie rockefellerowscy. Określenie to pochodzi z czasów, kiedy na urząd prezydenta kandydował Nelson Rockefeller – 41. wiceprezydent USA w latach 1974-1977. Ludzie o jego poglądach politycznych i gospodarczych są określani w strukturach GOP jako centroprawicowi, umiarkowani Republikanie. W rzeczywistości to oni są właśnie odpowiedzialni za niepowodzenie większości projektów prawicowych i za gigantyczny rozrost uprawnień rządu federalnego. Tego typu politycy nie pojawili się w Simi Valley, niezależnie od faktu, że można mieć pewne wątpliwości co do działalności byłego gubernatora Massachusetts Mitta Romneya. Abstrahując jednak od wielu błędów, które Romney popełnił na własnym gruncie jako gubernator, jest on dzisiaj zadeklarowanym zwolennikiem radykalnej liberalizacji gospodarki.

Ciekawostką jest, że chociaż w czasie debaty spotkali się ludzie o bardzo podobnej wizji państwa, to nie uniknęli oni bardzo gorącej i interesującej dyskusji. Można by się zapytać, co może dzielić opinie takich ludzi jak Newt Gingrich, Ron Paul, John Huntsman czy Michele Bachmann. Otóż diabeł tkwi w szczegółach, czego dowiodła dyskusja o systemie ubezpieczeń społecznych, gospodarce Teksasu i globalnym ociepleniu.

Plan za 447 miliardów

Jak bardzo Biały Dom lękał się publicznej debaty republikańskiej, może świadczyć fakt, że Barack Obama nalegał, żeby wygłosić 7 września wieczorem przemówienie do Kongresu w sprawie ustawy „o zwalczaniu bezrobocia”. Obama wysłał list otwarty do przewodniczącego Izby Reprezentantów, Republikanina Johna Boehnera, z prośbą o przemówienie 7 września wieczorem. Po raz pierwszy w historii USA prezydent w tak bezceremonialny sposób złamał dobre obyczaje obowiązujące od dziesięcioleci w polityce tego kraju i po raz pierwszy w historii Kongres odmówił prezydentowi, który chciał przemawiać.

Obama sam sobie jest jednak winien. Naraził piastowany przez siebie urząd na ośmieszenie, kiedy otrzymał publiczną odpowiedź Boehnera: „W środę o wpół do siódmej mamy zaplanowane głosowania. Potrzeba też zwykle ponad trzech godzin, żeby zabezpieczyć salę Kongresu przed wystąpieniem prezydenta, dlatego moja rekomendacja jest taka, żeby pańskie wystąpienie odbyło się następnego wieczora, kiedy nie będzie parlamentarnych ani logistycznych przeszkód”.

Prezydent nie tylko nie zdołał zagłuszyć debaty republikańskiej swoim wystąpieniem w Kongresie, ale sam naraził się na konieczność odpowiadania dzień później na postawione mu w czasie republikańskiej debaty zarzuty. Przedstawiony przez Obamę w Kongresie nowy projekt ustawy to kolejny, niezwykle drogi gniot legislacyjny autorstwa jego lewicujących doradców. Jest on histeryczną reakcją Białego Domu na najgorsze od dwóch lat notowania na rynku pracy.

Stopa bezrobocia w USA w sierpniu wyniosła 9,1 proc., wobec również 9,1 procent w lipcu. Amerykańska gospodarka po raz pierwszy od dwóch lat przestała generować nowe miejsca pracy. Także liczba osób żyjących poniżej tzw. progu ubóstwa wzrosła w ciągu ostatniego roku o 2,6 miliona. Obecnie 46,2 mln obywateli USA żyje na granicy minimum socjalnego. Jest to rekord ubóstwa w USA od 52 lat, czyli od czasu, kiedy Biuro Spisu Powszechnego zaczęło zbierać dane na ten temat. Obama zdaje sobie sprawę, że bez spektakularnego obniżenia stopy bezrobocia nie ma szansy na reelekcję w przyszłym roku. Dlatego na początku września powołał na nowego szefa swoich doradców ekonomicznych Alana Krugera – 51-letniego profesora z Uniwersytetu Princeton, uchodzącego za jednego z najlepszych ekspertów od badań rynku pracy. Kruger opracował kolejny plan stymulacyjny, którego koszt oszacowano na 447 miliardów dolarów, czyli o 146 miliardów więcej niż Biały Dom podawał wcześniej.

Na czym polega strategia planu Obamy, nikt do tej pory nie wie. Przemówienie prezydenta przed Izbą Reprezentantów było ogólnikowe, aluzyjne i niejasne. W Sali posiedzeń Izby Niższej parlamentu Stanów Zjednoczonych panowała atmosfera wiecu wyborczego Partii Demokratycznej. Przy każdym nudnym bon mocie Obamy demokratyczna część izby zrywała się na nogi i histerycznie oklaskiwała swojego przywódcę. Konia z rzędem temu, kto zrozumiał w tej całej agitce, na czym miałby polegać plan walki z bezrobociem.

Dopiero dzień po patetycznym orędziu Obamy rzecznik Białego Domu, Jay Carney, przyznał w telewizji CNN, że administracja dopiero w przyszłym tygodniu ogłosi szczegółowy projekt ustawy. A to oznacza, że Obama spieszył się z przemówieniem do Kongresu o ustawie, której nigdy nie widział na oczy, ponieważ jeszcze nie powstała. Znamienne, że Jay Carney podkreślił jednak, iż w nieistniejącym projekcie ustawy znajdą się propozycje „reformy” dwóch funduszy federalnych: emerytalnego systemu Social Security (Systemu Ubezpieczeń Społecznych) i funduszu ubezpieczeń zdrowotnych Medicare (państwowej służby zdrowia).

Kandydat doskonały?

Dlaczego rzecznik Białego Domu nagle uświadomił sobie, że istnieje konieczność „reformowania” Social Security i Medicare, mimo że sam prezydent nigdy nie widział na oczy projektu ustawy, o której gadał kilkadziesiąt minut do swoich klakierów na Wzgórzu Kapitolińskim? Ponieważ ten temat był przedmiotem głównego sporu dwóch najważniejszych kandydatów partii republikańskiej do fotela prezydenckiego.

Prawdziwą, długo oczekiwaną gwiazdą debaty wyborczej w Simi Valley był gubernator Teksasu James Richard Perry, znany bardziej jako Rick Perry. Ten 61-letni polityk objął stanowisko gubernatora stanu Teksas 21 grudnia 2000 roku – po rezygnacji odchodzącego do Waszyngtonu George’a W. Busha. Od tej pory Teksas stał się zieloną wyspą na amerykańskim morzu bezrobocia. I proszę nie mylić tej nazwy z podobnym określeniem autorstwa pewnego polskiego kuglarza politycznego – Teksas naprawdę ma się czym chwalić! Od 2001 roku w Teksasie przybyło prawie 40 proc. wszystkich miejsc pracy stworzonych w całych Stanach Zjednoczonych. Byłoby o wiele lepiej, gdyby nie ogólna sytuacja w amerykańskiej gospodarce. W liczącym 26 milionów mieszkańców Teksasie „tylko” 985 tys. nie ma pracy. Po blisko 11 latach rządów, Rick Perry w pełni zasłużył sobie na popularność, jaką cieszy się w sondażach wyborczych. Pod koniec sierpnia Instytut Gallupa poinformował, że najnowsze badania amerykańskiej opinii publicznej dają Perry’emu 29-procentowe poparcie wśród wyborców republikańskich. To daje mu 12 punktów procentowych przewagi nad Mittem Romneyem, byłym gubernatorem Massachussets – do niedawna liderem sondaży wyborczych wśród elektoratu prawicowego. Dalsze miejsca w notowaniach wyborczych GOP zajmują: Ron Paul (11%), Michele Bachmann (9%) i były republikański kandydat na prezydenta John McCain (8%).

Drugi Reagan czy „W-bis”?

Komentatorzy prasowi zastanawiają się, co generuje sympatię republikańskich wyborców do gubernatora Ricka Perry’ego. To bez wątpienia postać niezwykle wyrazista i zdecydowana, przypominająca nieskazitelnego bohatera westernowego. Polityk o jasnej, sprecyzowanej i niezwykle konserwatywnej wizji państwa. Człowiek, który głosi poglądy niepopularne, czego przykładem może być jego sceptycyzm w kwestii globalnego ocieplenia, które określa jako oszustwo wymyślone przez politycznych cwaniaków i sprzedajnych naukowców.

To także człowiek o bardzo surowym charakterze w sprawach moralnych – ostry jak brzytwa przeciwnik aborcji i jednocześnie zwolennik surowego karania przestępstw kryminalnych. Jako gubernator Teksasu tylko raz skorzystał z prawa łaski wobec więźnia skazanego na karę śmierci za zabójstwo pierwszego stopnia. Każdy, kto oglądał debatę republikańską, musiał odnieść wrażenie, że Perry nie przebiera w słowach, idzie na całość w przedstawianiu swojego konserwatywnego społecznie i liberalnego gospodarczo światopoglądu i jest człowiekiem niezwykle konsekwentnym. Jego czytelny pogląd na temat funduszu Social Security wzbudził zdumienie, ale także nieumiejętnie ukrywany podziw wśród uczestników debaty w Simy Valley, jak i późniejszej debaty zorganizowanej przez telewizję CNN.

Perry nazwał fundusz „organizacją gorszą i bardziej kryminalną od systemu Ponziego” – słynnego oszustwa wymyślonego przez włoskiego imigranta Charlesa Ponziego w latach 20. ubiegłego stulecia. „Republikańscy kandydaci mówią o przebudowie tego programu [Social Security]. To jest monstrualne kłamstwo!” – grzmiał w czasie debaty gubernator Teksasu – „To jest zwyczajny schemat Ponziego! Powiedzcie waszym dzieciom, że przez 25 lub 30 lat będą płacić na program, który musi upaść i nie wypłaci im grosza. System Social Security jest dzisiaj jednym wielkim kłamstwem wobec naszych dzieci. I to nie jest w porządku!”. To bardzo śmiałe słowa republikańskiego kandydata do białego Domu, tym bardziej że – jak wykazują badania amerykańskiej opinii publicznej – aż 85% respondentów uważa fundusz Social Security za system działający sprawnie i chce jego zachowania w niezmienionej formie.

Przyglądając się Perry’emu, można odnieść wrażenie, że kompletnie nie przejmuje się on tymi sondażami. Istnieje nadzieja, że po prawej stronie sceny politycznej w Ameryce pojawił się prawdziwy lider, postać o rysach Gary’ego Coopera, która swoją osobowością może zdruzgotać w przyszłorocznych wyborach „mesjasza z Chicago”. O klarującej się pozycji przywódczej Perry’ego świadczy fakt, że w czasie drugiej debaty zorganizowanej przez CNN był on jedynym obiektem zaciętych ataków ze strony swoich kolegów z GOP, zaniepokojonych zapewne popularnością rywala. Niektóre z zarzutów stawianych gubernatorowi były zwyczajnie głupie, jak choćby wysunięta przez Michele Bachmann pretensja o wprowadzenie w Teksasie obowiązkowej szczepionki na raka szyjki macicy dla 12-latek. Inne jednak były już poważniejsze. Mitt Romney przyganił Perry’emu, że pozwolił na wprowadzenie stanowej ustawy o pomocy nielegalnym imigrantom w nauce na teksaskich wyższych uczelniach. Nie zbity z pantałyku gubernator Perry wytłumaczył, że jego intencją było stworzenie szans na awans społeczny dla ludzi wykluczonych poza nawias prawa, zamiast „pozostawić ich na zasiłkach rządowych”.

Jaki więc naprawdę jest Rick Perry? Gubernator Teksasu deklaruje się jako bezwzględny przeciwnik interwencjonizmu rządu federalnego w sprawy lokalne. Dostrzegalne są jednak u niego pewne skłonności autokratyczne. Wielu publicystów prawicowych zadaje sobie pytanie: czy jako prezydent USA, Rick Perry dotrzyma obietnic składanych w czasie kampanii wyborczej i jako szef rządu federalnego ograniczy własne kompetencje? Jego poprzednik na fotelu gubernatorskim obiecywał dokładnie to samo, głosząc hasło „mniej Waszyngtonu” nawet w samym Waszyngtonie. Jednak to właśnie George W. Bush jak żaden inny prezydent przed nim pozostawił Amerykę po ośmiu latach swoich rządów krajem policyjnym, zarażonym powszechnym lękiem przed terroryzmem, z najpotężniejszym rządem federalnym w historii i siłami zbrojnymi bezmyślnie rozrzuconymi w miejscach, gdzie diabeł mówi dobranoc.

REKLAMA