Wyborcze „bomby” i niewypały

REKLAMA

Kilka dni przed wyborami sympatyzujący z PiS media i dziennikarze postanowili rozbroić „bombę” w postaci publikacji zapisu telefonicznej rozmowy braci Kaczyńskich, która miała mieć miejsce na kilkanaście minut przed katastrofą samolotu w Smoleńsku. „Bomby” tej owi dziennikarze wprawdzie nie widzieli, tak jak do dzisiaj nie zobaczyliśmy dowodów na posiadanie przez Irak słynnej broni masowego rażenia, będącej głównym powodem wojny w tym kraju, ale wspomnianym dziennikarzom-saperom nie przeszkodziło to w nazwaniu owej rozmowy (miała zostać opublikowana na dzień przed wyborami) „fałszywą”. Skąd dziennikarze wiedzieli, że rozmowa jest fałszywa, skoro według zapewnień wcale jej nie słuchali ani nie badali – pozostaje ich tajemnicą.

Zdarzenie to pokazuje jednakże, że tzw. niezależność dziennikarska, która do niedawna miała być kryterium podziału na dziennikarstwo „poważne” i „niepoważne”, należy do kategorii takich samych bytów jak Puchatkowe Hefalumpy i Hohonie (– Dlaczego Hefalumpy mają czerwone oczy? – Żeby mogły chować się w jarzębinie. – Nigdy nie widziałem Hefalumpa w jarzębinie. – A widzisz!).

REKLAMA

Wiem, ale nie powiem

„Zachodnie media” wprawdzie zapowiadanej antypisowskiej broni – przynajmniej na razie – nie wykorzystały, ale jak to zwykle bywa, wybuch nastąpił w redakcji „Gazety Polskiej Codziennie”, która w przedwyborczą sobotę ogłosiła, że prezydent Kaczyński „został zamordowany”. Redaktor naczelny tej gazetki, Tomasz Sakiewicz, nie mogąc dłużej sprzeciwiać się wewnętrznemu przymusowi, ogłosił to wreszcie expressis verbis, ale oczywiście nie mając żadnych innych dowodów czy poszlak niż kilka miesięcy temu, zaznaczył, że nie wie, kto dokonał morderstwa, ale wie na pewno, że odpowiedzialność moralna spada na rząd Tuska i rząd Putina. Niestety bracia Karnowscy nie zauważyli, że bomby są gromadzone po obu stronach frontu i zneutralizowali tylko jedną, skutkiem czego formowanie powyborczych koalicji może odbywać się w warunkach bombardowania różnymi sensacjami, zwłaszcza że – jak piszą autorzy książki pt. „Ostatni lot” – wspomnianym na wstępie nagraniem mogą dysponować Amerykanie, Anglicy, Rosjanie, Białorusini, no i polski kontrwywiad, gdyż – jak zaznaczyli – „Rozmawiając z przedstawicielami polskiej generalicji, mieliśmy nieodparte wrażenie, że znają oni treść tej rozmowy”. Ale z drugiej strony niezależnie do tego, jakie byłyby fakty, jedni i tak już wiedzą, że rozmowa jest „fałszywa”, no chyba żeby była taka, jak chcą, żeby była – wtedy będzie prawdziwa. Obie strony natomiast będą tak długo, jak się da, manipulować społeczeństwem na zasadzie: „my wiemy, że wy wiecie, że my wiemy, że wy wiecie” lub według ulubionej metody prezesa Kaczyńskiego: „wiem, ale nie powiem”.

W wyborczej gorączce

Obok wyraźnego ukształtowania się dziennikarskich frakcji podług sympatii politycznych i ich aktywnego uczestnictwa w przedwyborczej agitacji, w minionej kampanii dało się także wyraźnie zauważyć podobną polaryzację sondażowni. Zabawnie było nawet czasami obserwować, gdy na publikację jednego sondażu, który był np. korzystniejszy dla PO, natychmiast – bo czasami nawet po kilku godzinach – inna pracownia publikowała swój sondaż, oczywiście znacznie bardziej optymistyczny dla PiS. Chociaż w pewnym momencie na owej sondażowej giełdzie gruchnęła informacja, że PO celowo zaniża swoje wyniki, by zmobilizować swój labilny elektorat, na co z drugiej strony ktoś rzucił w eter, a właściwie w elektorat, że PiS także nie zależy na zwycięstwie, gdyż nie chce przejmować rządu w obecnym, dość trudnym gospodarczo momencie. Były nawet pewne symptomy rywalizacji o to, kto przegra wybory, co na pewno nadałoby tej bezbarwnej kampanii pewnego kolorytu, niestety skończyło się tylko na cienkiej aluzji prezesa Kaczyńskiego w sprawie pani kanclerz Merkel – i to też niestety w sygnalizowanym wcześniej stylu: „a ja wiem, nie powiem, domyślcie się sami”.

To, że sondaże przedwyborcze są elementem kampanii wyborczych, pisałem jako jeden z pierwszych już dobre kilka lat temu, a obecnie ten problem nie tylko nie zmalał, ale nawet został znacznie wzmocniony. Sondażownie, podając wyniki, nadają im pseudonaukowe oblicze, informując bałamutnie przy okazji o liczebności próby i błędzie szacunku. Nie ma nic o tym, w jakich regionach kraju badanie przeprowadzono, jaki przedstawiono wybór, kogo pytano (ile kobiet, ilu mężczyzn, przedziały wiekowe, wykształcenie) etc. Problem ten dostrzegli m.in. politycy PJN, którzy przejrzeli na oczy, gdy zostali zdegradowani do politycznej drugiej ligi. Co z tego, kiedy ich dość polubowny pomysł zakazu publikacji sondaży na dwa tygodnie przed wyborami został natychmiast wyśmiany przez dziennikarskiego sympatyka PiS, red. Piotra Semkę, który spuentował go zdaniem: „Stłucz pan termometr – mizeria sondażowa zniknie”. Znalazł się kolejny znachorczyk.

Wszyscy czyli nikt

Skoro zaś o PJN, to działacze tej partii złożyli w trybie wyborczym pozew przeciwko premierowi, domagając się, aby przeprosił ich szefa sztabu, posła Tomasza Dudzińskiego, oraz cały komitet wyborczy PJN za stwierdzenie, że „każdy, kto przychodzi dzisiaj do wyborców i mówi: dajcie nam władzę, a my obniżymy podatki, kłamie”. Jak widać, wypowiedź premiera mogła dotknąć także innych polityków, w szczególności zaś całe środowisko wolnorynkowe, gdzie niektórzy – nie jak neofici z PJN od kilku miesięcy – ale od dwudziestu lat z okładem twierdzą, że podstawą naprawy sytuacji jest obniżenie ciężarów fiskalnych, co oczywiście musi współgrać z likwidacją wielu wydatków publicznych. W tym kontekście, ale i w sensie zwykłej logiki wypowiedź premiera była ewidentnie kłamliwa, natomiast sąd uznał wniosek za w całości bezzasadny, argumentując, że w spornej wypowiedzi premiera ani razu nie pada bezpośrednie odniesienie się ani do Tomasza Dudzińskiego, ani do komitetu wyborczego PJN, a jak tenże sąd podkreślił: „Zniesławiająca wypowiedź musi odnosić się do oznaczonego lub dającego się oznaczyć podmiotu prawa”.

Na zdrowy rozum wydawać by się mogło, że stwierdzenie „każdy, kto przychodzi dzisiaj i mówi” jest takim oznaczeniem, bo – jak się okazało – byli tacy, którzy przychodzili do wyborców i mówili (gdyby ich nie było, to o kim mówiłby premier?), z drugiej strony autorzy hasła „Donald, matole” mieli ewidentnie pecha przez wzgląd na elitarność tego imienia w naszym kraju.

Wybory last minute

O popularności swoich personaliów nie był także przekonany niejaki Tomasz Kaczmarek, kandydat PiS do Sejmu w województwie świętokrzyskim – jak wynika z danych PKW, 35-letni emeryt, nie należący do partii politycznej. Otóż wspomniany Tomasz Kaczmarek na swoich plakatach wyborczych zaraz po urzędowych personaliach dopisał formułkę „czyli agent Tomek”, by było wiadomo, że nie chodzi o byle jakiego Tomasza Kaczmarka, ale o „agenta Tomka”. Ciekawie będzie, gdy pan Kaczmarek, emeryt, zostanie posłem (teraz wiadomo już, że został – dop. red.); już dzisiaj można sobie wyobrazić, jak wychodzi na mównicę, a marszałek anonsuje prelegenta vel posła-sprawozdawcę zdaniem: proszę o wypowiedź posła Tomasza Kaczmarka, czyli agenta Tomka. Z drugiej strony w tym PiS są jednak jacyś dowcipni ludzie. Ale oczywiście nie tego formatu, co np. marszałek Schetyna, który swoje role gra w stylu mistrza komedii slapstickowych Bustera Keatona, zwanego „człowiekiem o kamiennej twarzy”.

Pan marszałek w jednym z wystąpień śladem prezydenta Komorowskiego zaapelował, abyśmy „byli w niedzielę przy urnach, bo to jest Polsce bardzo potrzebne”, by za chwilę sprecyzować, że „potrzebna jest nasza obecność przy urnach, aby przyszły rząd czuł nie tylko wyborcze, ale i polityczne prawdziwe wsparcie”. A więc jednak nie o Polskę, ale o samopoczucie rządu w tej naszej obecności chodzi. Gdyby chodziło o Polskę, to czy marszałek pytany o swoje prognozy i opinie przedwyborcze oświadczyłby z kamienną twarzą, że sporo osób dokonuje wyborów politycznych dopiero w ostatnich dniach kampanii, a często także już przy samej urnie wyborczej? Być może jest to prawdą, dlatego trudno dziwić się, że później władza nie szanuje suwerenów, którzy reprezentują taki poziom świadomości politycznej. Zresztą czy i prezydent Komorowski, apelując o jak najwyższą frekwencję wyborczą, nie liczył właśnie na takich wyborców last minute?

REKLAMA