Rząd dorzyna gospodarkę. Co nas czeka przed 2015?

REKLAMA

Gdy wyborcza gorączka już opada, warto się zastanowić, co w najbliższej czterolatce zaserwuje nam nowy-stary rząd. Niestety, skoro Tusk powiedział, że ktoś, kto twierdzi, że obniży w nowej kadencji podatki, jest albo niekompetentny, albo kłamie, to już należy dokładnie przyjrzeć się temu, co jest w kieszeni, bo może być mniej. Skoro podatków nie można obniżyć, to można albo je podwyższyć, albo ich nie zmieniać.

Obecnie polscy podatnicy mogą tylko żywić nadzieję, że podatki nie wzrosną zbyt znacząco. Już przed wyborami pewnych ruchów można było się domyślać, ale nie mówiło się o nich głośno (między innymi sprawa dodatkowego opodatkowania umów o dzieło – „Najwyższy CZAS!” z 24 września 2011 r., „Rząd chce bezrobocia”). Dziś Donald Tusk zacznie sondować pewne rozwiązania, niekoniecznie samodzielnie je wypowiadając, ale posyłając swoich bliskich współpracowników. Tam, gdzie skowyt oporu będzie najmniejszy, tam będzie mógł posłać pazerną dłoń fiskusa. A wszystko przez to, że prawdopodobnie na 2013 rok trzeba będzie przygotować zrównoważony budżet, co wynika z ustawy o finansach publicznych (którą oczywiście można w tak zwanym międzyczasie zmienić) w przypadku przekroczenia wysokości długu publicznego w stosunku do produktu krajowego brutto na poziomie 55%. Wprawdzie poziom ten osiągnęliśmy jużna koniec 2010 roku, ale tylko na użytek Komisji Europejskiej, bo zmieniono zasadę liczenia zadłużenia w Polsce (traktując między innymi składki przekazywane do OFE jako dochód ubezpieczeń społecznych, a nie ich koszt – jak chciała Komisja Europejska). Dzięki temu rząd PO nie musiał już się głowić w roku wyborczym, komu zabrać na 2012 rok więcej środków. Dzięki sztuczkom ministra finansów Tuskowi udało się odłożyć ten problem na kolejny rok (tym razem bez żadnych wyborów). Ale co się odwlecze, to nie uciecze.

REKLAMA

Gorsze ratingi

Światowe agencje ratingowe straszą Polskę, że na koniec roku mogą zmienić nasz rating na „negatywny”. Co to oznacza dla rządu? Zagraniczni inwestorzy, którzy w większości wykupują polskie obligacje (czyżby Polacy i banki rezydujące w Polsce mieli lepsze rozeznanie i nie wierzyli w bajki o „zielonej wyspie”?), nie zrobią tego za mniej niż 7-8% (obecne oprocentowanie obligacji dla zagranicznych inwestorów oscyluje wokół 5%). Dotychczas rząd bardzo chętnie patrzył na pożyczki zewnętrzne (wzrost zadłużenia zagranicznego w okresie od 2009 r. do połowy 2011 r. wyniósł ok. 60 miliardów dolarów – do poziomu 126,9 miliarda dolarów). To może spowodować, że w ciągu kolejnych dwóch lat z tytułu obsługi długu publicznego będziemy płacić nie 40 miliardów złotych rocznie, tylko 50 miliardów (warto przypomnieć, że gdy PO przejmowała władzę w 2007 r., obsługa długu publicznego kosztowała ok. 27 miliardów złotych rocznie). Ale jak wiadomo, Polska jest w budowie, a budowa kosztuje. Im więcej, tym lepiej (bo można szybciej „zaabsorbować” środki europejskie). Jeżeli do tego dojdzie obiecane jeszcze „unijne” 300 miliardów z kampanii parlamentarnej PO, to należy liczyć się z tym, że do tych 300 miliardów trzeba będzie dopłacić co najmniej kolejne 300 miliardów, a później rokrocznie kolejne kilka procent od wartości inwestycji.

Przy tak zakrojonych rządach PO może się okazać, że w budżecie na 2015 rok pozostaną tylko trzy pozycje: emerytury, obsługa długu publicznego i dopłaty do nierentownych inwestycji powstałych w ciągu ośmiolatki PO. Na nic więcej nie pozostanie już środków. I to jest największe zagrożenie, jakie niesie ze sobą kolejna kadencja Platformy. To, do czego chciał się dopasować Jarosław Kaczyński – czyli że on też „załatwi” 300 miliardów z Unii – będzie tak naprawdę naszym przekleństwem. Nie od dziś widać, że to, co jest budowane za pieniądze podatników pod nazwą funduszy europejskich, jest o kilkadziesiąt procent droższe od normalnych wycen rynkowych. I to niekoniecznie dlatego, że w grę wchodzi jakaś korupcja – chodzi po prostu o procedury, prefinansowanie (trzeba wziąć oprocentowany kredyt nawet na dwa-trzy lata, zanim Unia odda), skomplikowane rozliczenie inwestycji. Więc tak naprawdę jedną z osi kampanii była licytacja, kto jest lepszym żebrakiem i bardziej umie płaszczyć się przed unijnymi komisarzami. Sądząc po wyniku, wyborcy słusznie uznali, że Tusk jest lepszym żebrakiem od Kaczyńskiego. Jeżeli potwierdzi się jego skuteczność w błaganiu o unijną jałmużnę (stanowiącą ok. 4% polskiego produktu krajowego brutto), to biada nam, podatnikom, bo trzeba będzie do tego dopłacać ogromne kwoty, nie mówiąc o nowych etatach w szesnastu urzędach marszałkowskich, odpowiedzialnych głównie za wydatkowanie tejże jałmużny.

Realne problemy

Oprócz narastającego – na własne życzenie – zadłużenia państwa i rozrostu niepotrzebnych inwestycji państwowych, największym problemem najbliższej kadencji będzie uporanie się z problemem lawinowo rosnącej liczby emerytów. Kolejne roczniki powojennego wyżu demograficznego będą schodzić z rynku pracy, a na ich miejsce nie przyjdą nowi pracownicy.

Do 2015 roku przybędzie ok. 1,3 miliona osób w wieku poprodukcyjnym (w stosunku do 2007 roku). Tym ludziom trzeba będzie wypłacić emerytury. Wg pesymistycznych prognoz Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, w latach 2012-2015 do funduszu ubezpieczeń społecznych trzeba będzie dopłacić z budżetu państwa ok. 340 miliardów złotych – oprócz 387 miliardów, które już zostaną zabrane w postaci wszystkich składek. Łącznie będzie to 727 miliardów złotych. Mimo iż suma jest szokująca, to wbrew pozorom nie jest to jeszcze nawet zalążek nadchodzącego upadku systemu emerytalnego. Jest to dopiero drobne preludium.

Ale rządzący muszą liczyć się z tym, że coraz większe sumy będą wydawane na świadczenia emerytalno-rentowe, a chowanie głowy w piasek niczego nie załatwi. Może się okazać, że za rok lub dwa premier stanie przed dylematem: terminowa emerytura czy kończenie inwestycji państwowych. Wybór w państwie demokratycznym wydaje się oczywisty – nikt nie zadrze z liczącą 8 milionów grupą społeczną, której jedynym spoiwem jest życie z państwowych świadczeń. Pozbawienie, zmniejszenie, opóźnienie choćby jednej tylko emerytury może wywalić rząd ze stanowisk momentalnie. Dlatego można przyjąć, że te 700 miliardów z okładem na emerytury w najbliższej kadencji na pewno się znajdzie. A na inwestycje może już zabraknąć (bo pamiętajmy, że zadłużenie już nie tylko przekroczyło 55% PKB – o czym dowiemy się pewnie w marcu lub kwietniu przyszłego roku – ale że w ekspresowym tempie, z powodu wysokiej ceny euro i dolara, podąża ku konstytucyjnemu progowi 60% PKB) i nikt nie będzie chciał nawet pożyczyć.

Wprawdzie powstało coś takiego jak Fundusz Rezerwy Demograficznej, gdzie gromadzone były środki, między innymi pochodzące z prywatyzacji, na nasze problemy z wypłatami emerytur, ale przecież Tusk z Rostowskim już zrobili w poprzedniej kadencji skok na kasę tego funduszu i włos z głowy im nie spadł. Obecni emeryci w podzięce jeszcze na nich zagłosowali, a o przyszłość niech się martwią przyszli rządzący.

Drugim największym realnym problemem będzie rosnące bezrobocie. Walka z legalnymi umowami o pracę (jak trzeba być oderwanym od rzeczywistości, by umowy zlecenia oraz umowy o dzieło nazywać „śmieciowymi” – przecież to zwykłe umowy wynikające z kodeksu cywilnego, umożliwiające twórcom, artystom czy dziennikarzom współpracę z wieloma instytucjami bez wiązania się każdorazowo umową o pracę), które w wielu aspektach życia gospodarczego są normą wypracowaną na przestrzeni wielu lat, może się okazać strzałem we własne kolano. Jedynym plusem uzusowienia umów o dzieło, do czego dąży Michał Boni (być może przyszły minister pracy i opieki społecznej, chociaż bardziej zasadne w jego przypadku byłoby powiedzenie, że będzie ministrem bezrobocia), może być frontalne odwrócenie się mediów od obecnego rządu. Dziennikarze już tak mają, że mogą mówić o faszyzmie za rządów PiS, o jedynym przywódcy zdolnym wyciągnąć jałmużnę z Unii Europejskiej itp. – ale jeśli dziennikarz na mocy jednej decyzji miałby mieć niższą pensję netto o około 40%, to można przypuszczać, że nawet zwolennik wysokich podatków Jacek Żakowski (wsławił się między innymi postulatem 100-procentowego podatku od spadków) stanąłby naprzeciw rządowi.

Oczywiście co sprytniejsi szybko założą firmy, ale wtedy też będą musieli płacić składki ZUS. W przypadku nie tak głośnych nazwisk jak Żakowski czy Lis zapłacenie prawie 900 złotych ZUS może się okazać bardzo kłopotliwe. Groźniejsze jest opodatkowanie umów zleceń, gdzie przy zatrudnieniu osób uczących się również nie trzeba za nie odprowadzać składek na ZUS. Wprowadzenie opodatkowania ZUS-owskiego dla takich umów odbierze studentom i młodzieży uczącej się w szkołach średnich możliwość dorobienia sobie, dzięki której mogli zdobywać praktyczne umiejętności, których nie uczy szkoła.

Podwyżki podatków

Ponieważ jednak przez ostatnie cztery lata Platforma Obywatelska zajmowała się tłumaczeniem, dlaczego nic nie może zrobić (podobno przez śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego), to należy odczytywać, iż będzie robić to, co zrobiła po zaprzysiężeniu Bronisława Komorowskiego. A warto przypomnieć, że jedną z pierwszych decyzji Sejmu w tamtym czasie była podwyżka podatku VAT o jeden punkt procentowy dla stawki podstawowej, z zostawioną furtką do kolejnych dwóch podwyżek. Tłumaczono wtedy, że jeśli dług publiczny przekroczy 55% w stosunku do PKB, podniesiony zostanie VAT o kolejny punkt procentowy. A ponieważ dług tę wartość przekroczył, należy teraz cierpliwie czekać na taką decyzję. W marcu zostanie ogłoszony oficjalny komunikat, tak by od lipca podnieść VAT. Jedyne, co mogłoby nas uratować przed tą decyzją, to nagłe umocnienie się złotówki. Wprawdzie dzięki zapowiedzi prezesa Narodowego Banku Polskiego Marka Belki o tym, że bank nie będzie interweniował na rynku walutowym (więcej na ten temat w „Najwyższym CZASIE!” z 15 października 2011 r., w artykule „Złotówka się załamie?”), nasza waluta umocniła się w ciągu pięciu dni o około 5%, ale już zaczęła znów tracić (z powodu plotek o obniżeniu polskiego ratingu). Nie ma szansy na to, żeby osiągnęła zakładany przez ministerstwo finansów poziom 3,70 zł. Jest to jedyny poziom, przy którym Donald Tusk mógłby znowu o rok odłożyć jakieś reformy. Musiałby stać się cud, by złotówka umocniła się z obecnego poziomu 4,40 za euro do 3,70 zł w ciągu zaledwie dwóch miesięcy.

Dlatego niemalże przesądzona jest dalsza podwyżka podatków. Najprawdopodobniej będzie to wzrost VAT o jeden punkt procentowy w przyszłym roku oraz „uzusowienie” umów zleceń i umów o dzieło. Dziwne, że dziennikarze, zamiast zaprotestować przeciwko tej klasycznej już dla tego rządu „wrzutce” Boniego, zajęli się głównie krzyżem w Sejmie. Jest to temat z pewnością ważny, ale czy cokolwiek poza symbolem się zmieni, jeśli sobie Palikot ze swoją zgrają powieszą jeszcze jeden chrześcijański krzyż (np. prawosławny)? Wyszłoby to tylko na lepsze. A niech wiesza i Gwiazdę Dawida czy półksiężyc islamski – ale tylko jeśli są posłowie wyznania mojżeszowego lub muzułmańskiego. I niech sobie jeszcze zostawi Palikot pustą ścianę, której cześć będą oddawać ateiści. A tak dziennikarze, zamiast pisać o planowanych podwyżkach, rozpisują się o niby-problemach wywołanych przez skandalistę Palikota. Można zresztą przypuszczać, że tak jak i w poprzedniej kadencji, gdy Tusk chciał dokręcić obywatelom śrubę, Palikot stanie i teraz na wysokości zadania i będzie co rusz zajmował opinię publiczną pobocznymi tematami, zakrywając realne problemy. A to aborcja, a to adopcja dzieci przez homoseksualistów czy wreszcie związki partnerskie. Są to tematy ważne, ale tylko dla jednostek bezpośrednio nimi zainteresowanych – może dla 2% społeczeństwa.

W dalszej części kadencji tego Sejmu Tusk będzie musiał się zmierzyć z rozkopaną Polską w budowie. To, że zabraknie mu pieniędzy na dokończenie wszystkich inwestycji, jest więcej niż pewne. Warto wspomnieć, że niektóre projekty rozpoczęte za Gierka były kończone jeszcze w latach 90. XX wieku, a niektórych Polska jako kraj nie ukończyła nigdy (przypomnijmy, że decyzja o wyborze Żarnowca na miejsce elektrowni zapadła w 1972 roku, budowano ją w latach 1982-1990 i nigdy nie ukończono). Już dziś rząd wycofuje się z dość udanego projektu budowy dróg lokalnych (tzw. schetynówek), dofinansowując samorząd zaledwie w 25%. W przeciwieństwie do dróg krajowych, „schetynówki” budowano bardzo szybko i dość sprawnie.

Na koniec wreszcie przyjdzie Tuskowi upaść z wysokiego konia. To, co dało się obecnie zamiatać pod dywan, niedługo spod niego wylezie. Okaże się, że bezrobocie rośnie (bo młodzież nie będzie miała dokąd wyjeżdżać), ceny rosną, obligacji państwowych nikt nie chce kupić (a już na pewno nie poniżej 7%), a w kieszeniach coraz mniej. Tylko że to już naprawdę ostatni dzwonek, by cokolwiek zrobić. Bo za poprzedniej kadencji udało się zwiększyć udział wydatków państwowych w stosunku do PKB z 42,2% w 2007 roku do 45,7% w 2010 roku. A tuż przed objęciem władzy Tusk mówił o ich zmniejszeniu z 42% do 30% w ciągu dwóch kadencji. Teraz będzie miał jedną, by zmniejszyć wydatki państwowe o jedną trzecią, co wcale nie jest niemożliwe, ale wtedy zamiast o jałmużnie z Unii Europejskiej, mówiłby w kampanii o cięciach wydatków, a o te trudno, gdy zwiększa się liczbę urzędników o 100 tysięcy.

REKLAMA