W piątkowy wieczór okazało się, że pięknie zapowiadający się telewizyjny serial pod tytułem „Zbigniew Ziobro walczy o demokratyzację PiS” zakończył się męczeństwem – i to nie tylko głównego bohatera, ale i jego asystentów: Jacka Kurskiego i Tadeusza Cymańskiego. Nie oznacza to oczywiście zakończenia serialu; przeciwnie – przynajmniej przez pewien czas zarówno TVN, jak i telewizja rządowa będą męczennikom ostentacyjnie współczuć w czasie wprost proporcjonalnym do liczby posłów, jakich trójce męczenników uda się skaptować do nowej partii, którą teraz zapewne w ramach „jednoczenia prawicy” założą.
Jeśli niewielu, to serial szybko zejdzie z anteny, a jeśli jakąś liczącą się frakcję, no to zobaczymy, jaką decyzję w tej sprawie podejmie razwiedka – bo jest rzeczą oczywistą, że nagła sympatia telewizyjnych wycirusów do Zbigniewa Ziobry i Jacka Kurskiego musi być następstwem rozkazu Sił Wyższych – tak samo, jak smoleńskie łzy „Stokrotki” i spuchnięta od płaczu twarz pana red. Lisa. Zbigniew Ziobro już sygnalizował, że marzy o partii skupiającej zarówno narodowców, jak i piłsudczyków; zarówno zwolenników „państwa solidarnego”, jak i konserwatystów, a nawet liberałów; zarówno wierzących, jak i niewierzących; żywych i uma… – no, mniejsza z tym. Słowem: Partii Wszystkich Ludzi. Siłom Wyższym taka formuła może nawet się podobać, bo widocznie przewąchały, że na marginesie politycznej sceny kiełkuje coś nowego. Jakże inaczej wytłumaczyć zapowiedź obecności pana generała Petelickiego na Marszu Niepodległości? Oczywiście może być i tak, że pan generał się nawrócił, ale ja timeo Danaos et dona ferentes i po staremu podejrzewam, że chodzi o to, by na wszelki wypadek przejąć inicjatywę, zanim z poczwarki cokolwiek się wykluje.
A ponieważ Zbigniew Ziobro od dawna cierpi na prokuratorską chorobę zawodową, nakazującą postrzeganie świata jako obszaru zaludnionego przez 7 miliardów podejrzanych, to z tego punktu widzenia znakomicie nadaje się na czołowego figuranta przyszłej – oczywiście prawicowej, jakże by inaczej – formacji.
Nawiasem mówiąc, telewizyjny serial o nieudanej próbie demokratyzowania PiS pokazuje, co to za partia – i jakich ludzi dobiera sobie do współpracy prezes Jarosław Kaczyński. Inaczej zresztą chyba być nie może w przypadku formacji, która agituje za Anschlussem i traktatem lizbońskim – a rozhuśtuje emocjonalnie ludzi płomiennymi hasłami obrony narodowego interesu i natrętnym cierpiętnictwem.
Jeśli jednak ludziom na tyle inteligentnym i spostrzegawczym, że nie mogli tego nie zrozumieć ani tego nie zauważyć, do niedawna to nie przeszkadzało, to jedynym powodem, dla którego teraz właśnie zaczęło, było pragnienie wykorzystania powyborczej dintojry jako trampoliny do kariery. Ostentacyjna życzliwość medialnych wycirusów dla męczenników jest poszlaką, że i Siły Wyższe postanowiły ostrożnie w nich zainwestować w nadziei na wykorzystanie w kolejnej „prawicowej” mistyfikacji. Bo starzejący się prezes PiS stręczy „strategię budapeszteńską” – znaczy się: czekamy, aż kryzys podgryzie fundamenty szajki Donalda Tuska, która wskutek tego znajdzie się na śmietniku historii, a wtedy dla każdego stanie się jasne, że tylko w PiS tkwi zaród zbawienia.
Na kryzys PiS nie ma wpływu; to żywioł na kształt ślepych sił natury, które wprawdzie niszczą, ale jednocześnie tworzą. Zatem jedyne, na co trzeba zwrócić uwagę, to to, by w „owym dniu” na scenie politycznej dla PiS nie było żadnej alternatywy.
Warto zwrócić uwagę, że identyczny problem ma również Platforma Obywatelska – a więc mimo pozorów nieprzejednanej wrogości, obydwie antagonistyczne partie w gruncie rzeczy dążą do tego samego – żeby wobec żadnej z nich nie było alternatywy.
No dobrze – a jak na to zapatrują się Siły Wyższe? Z ich punktu widzenia dwubiegunowa scena polityczna jest jak najbardziej korzystna, bo co cztery lata wystarczy tylko rzucić hasło, by albo jednych, albo drugich „odsunąć od władzy” – dzięki czemu władza razwiedki pozostanie niezagrożona. Zatem dwie partie – chociaż oczywiście niekoniecznie z udziałem tych samych Umiłowanych Przywódców – i dlatego dopuszczają testowanie przez rozmaite rozłamy w nadziei, że obok wyświechtanej już formuły powstanie formuła atrakcyjniejsza, to znaczy zdolna do jeszcze skuteczniejszego bajerowania mniej wartościowego narodu tubylczego.
Tymczasem sytuacja na Węgrzech wydaje się jakościowo inna: tam zielone światło dla zasadniczej reformy państwa musiała zapalić węgierska razwiedka – najwyraźniej przerażona ześlizgiem państwa po równi pochyłej. U nas o niczym takim nie ma mowy, bo tubylcze Siły Wyższe od samego początku swojego istnienia zawsze realizowały w Polsce interesy jakiegoś państwa obcego, a teraz to nawet nie jednego, tylko co najmniej czterech.
Zatem w tej sytuacji „strategia budapeszteńska” może być jedynie rodzajem makagigi, zabezpieczającego w oczach opinii publicznej PiS-owski monopol na patriotyzm.