Historia euro. Od unii walutowej do rządu europejskiego

REKLAMA

A nie tak dawno, bo dokładnie w Sylwestra 1998 roku przewodniczący Komisji Europejskiej Jacques Santer i ówczesny komisarz ds. finansów Yves-Thibault de Silguy z pompą odsłaniali w Brukseli tablicę „nieodwołalnie usztywnionych kursów walutowych”, zwanych także kursami konwersji. Był to początek strefy euro, która w pełni zaistniała trzy lata później, tj. na początku 2002 roku, wraz z wycofaniem z obiegu banknotów i monet narodowych i zastąpieniem ich nową walutą. W 2002 roku Santer już nie był szefem KE, gdyż w 1999 roku musiał ustąpić wraz z całą Komisją na skutek słynnego skandalu korupcyjnego z panią komisarz Edith Cresson w roli głównej, dlatego w 2002 roku funkcję ową sprawował już Romano Prodi, który z kolei z życia publicznego wycofał się pod wpływem m.in. oskarżeń o działalność agenturalną na rzecz sowieckiego KGB pod sympatycznym zresztą pseudonimem operacyjnym „Uczitiel” (tj. „Nauczyciel”). Niestety nikt wtedy nie traktował jeszcze tych okoliczności przyrody jako złej wróżby dla strefy euro, także wspomniany minister de Silguy jeszcze w 2009 roku przekonywał, że „10 lat po wprowadzeniu do obiegu euro osiągnęło założone cele” oraz że „państwa strefy euro lepiej niż pozostałe kraje członkowskie UE zabezpieczone są przed obecnym kryzysem gospodarczym i finansowym”.

Euro jako cena polityczna

REKLAMA

Tymczasem jeżeli uznać wprowadzenie euro w formie rozliczeń gotówkowych za początek właściwej Unii Walutowej oraz pamiętając, że kryzys finansowy w Europie nie rozpoczął się kilka tygodni czy miesięcy temu, ale już w drugiej połowie 2008 roku (w tym samym 2008 r. premier Tusk stwierdził, że prawdopodobną datą wprowadzenia euro w Polsce jest rok 2011), łatwo policzyć, ile czasu upłynęło od inauguracji systemu do kryzysu grożącego jego upadkiem. Dlaczego zatem z takim uporem, wartym lepszej sprawy, prawie wszyscy europejscy gracze przekonują o bezalternatywności wobec unii walutowej. Odpowiedź jest oczywista i nie trzeba jej się domyślać, gdyż rzeczywiste cele unii walutowej były dość jasno prezentowane już w momencie wdrażania tego projektu.

Jest banałem stwierdzenie, że kurs walutowy jest ceną waluty wyrażoną w innych walutach. Tak samo jak ceny mogą być regulowane i rynkowe, tak również w odniesieniu do kursów walutowych można mówić o kursach sztywnych vel regulowanych oraz o kursach płynnych. Podczas gdy kurs płynny jest międzynarodową ceną rynkową danej waluty, tak kurs sztywny jest w tej samej skali uzgodnioną ceną polityczną. Jak to zostało wspomniane wcześniej, przewodniczący Santer i komisarz de Silguy 31 grudnia 1998, odsłonili wykaz kursów nazwany tablicą „nieodwołalnie usztywnionych kursów walutowych”. Zostały one tak nazwane dlatego, że tablica określała raz na zawsze określony parytet wymiany danej waluty narodowej na euro, który był niczym innym jak uzgodnioną w skali międzynarodowej ceną polityczną utworzenia wspomnianej unii walutowej. Dodać należy, że obecnie zanim waluta danego kraju zostanie zastąpiona przez euro, musi ona przejść przez dwuletni czyściec zwany mechanizmem ERM II, a podczas tych dwóch lat różni spekulanci mogą wyżywać się na danej walucie, wiedząc że rząd danego kraju będzie musiał „czyścić” swoje zasoby interwencjami mającymi na celu stabilizację kursu w ramach widełek owego korytarza.

Ale wracając do strefy euro i obecnych kłopotów finansowych krajów do tej strefy należących, to zasadnicza przyczyna obecnego kryzysu nie leży po stronie monetarnej, ale fiskalnej. Wybitny polski ekonomista prof. Adam Krzyżanowski w swojej monumentalnej pracy zatytułowanej „Pieniądz” zapisał m.in. taką uwagę: „Z istoty pieniądza wynika wyższość jednolitych systemów monetarnych nad mozaiką różnorodnych dóbr obiegowych. Treścią mierzenia wartości jest wyrażanie różnych wartości w jednej, ich sprowadzanie do wspólnego mianownika”. Praca Krzyżanowskiego wydana została w roku 1911, kiedy znane były już takie unie monetarne jak Unia Hanzeatycka (talar), Związek Reński (talar), Germańska Unia Walutowa (talar), Niemiecka a później Austriacko-Niemiecka Unia Walutowa czy bardziej luźne związki – jak Łacińska Unia Walutowa (upadła po klęsce Francuzów pod Sedanem, kiedy Niemcy zażądały kontrybucji na poziomie 5 miliardów franków) czy Skandynawska Unia Walutowa. Sytuacja z początku XX wieku tym się różni od obecnej, że wtedy pieniądz był związany wprost bądź parytetowo z kruszcem (przy czym złoto wypierało srebro) natomiast obecnie pieniądz nie jest nawet pieniądzem papierowym, gdyż został praktycznie zdematerializowany, przez co gros pieniądza w obiegu to pieniądz bankowy. To właśnie ten pieniądz pokrywa chroniczne deficyty budżetowe, które stały się również zasadą finansów publicznych stosowaną z takim upodobaniem przez kraje europejskie. Dlatego już w momencie wprowadzania euro i tworzenia unii walutowej było wiadomo, że za jednolitą walutą muszą iść regulacje fiskalne. Było to jasne, gdyż mówił o tym już tzw. raport Wagnera z 1970 roku, postulujący tzw. federalizm fiskalny jako warunek sprawnego funkcjonowania unii monetarnej, czy późniejszy raport Mac-Dougalla, który szedł w postulatach nawet dalej, stwierdzając, że centralizacja fiskalna wymusza konieczność powołania rządu federalnego. W 1977 roku raport MacDougalla twierdził więc to samo, co dzisiaj, AD 2011, postulują europejscy „mędrcy” jako remedium na kryzys strefy euro!

Federacja bankrutów

Jak wynika z zamieszczonej tabeli, wprowadzenie wspólnej waluty nie zwiększyło tempa wzrostu gospodarczego w wybranych krajach należących do strefy euro. Średnie tempo wzrostu gospodarczego jest w tych krajach – począwszy od połowy lat 60. XX wieku – coraz niższe, średni wzrost w okresie po wprowadzeniu unii walutowej jest niższy niż w okresie budowy wspólnego obszaru gospodarczego i walutowego, a ten (z wyjątkiem kryzysowej pierwszej połowy lat 80. XX wieku) jest niższy niż w okresie EWG.

[nggallery id=23]

Oczywiście tak jak to zostało zaznaczone wcześniej, to nie wspólna waluta decyduje o coraz gorszych wynikach europejskich gospodarek – faktem jest natomiast, że euro nie tylko nie pomaga w walce z kryzysem, ale nawet powoduje dodatkowe problemy. Gdyby wprowadzeniu wspólnej waluty nie towarzyszył proceder zaokrąglania cen w górę, rząd słowacki nie podejmowałby doraźnych działań dotyczących kontroli cen, które prowadziła Słowacka Inspekcja Handlowa. Drugim poważniejszym, bo systemowym zagrożeniem był brak powiązania pomiędzy siłą waluty a wynikami gospodarczymi. W sytuacji odrębnej waluty i np. deficytu budżetowego czy ujemnego salda handlowego kurs danej waluty mógłby ulegać dewaluacji, co polepszałoby warunki wymiany, a jednocześnie powstrzymywałoby kredytobiorców przed zaciąganiem nowych długów w obcych walutach. W przypadku wspólnej waluty takiej informacji brakowało.

Polski eksport i import rósł w ostatnich latach bardzo szybko (eksport w 2010 r. był o 40 proc., a import o 36 proc. wyższy niż w 2006 r.), przy czym największy udział w tej wymianie miały właśnie kraje strefy euro, mimo, a właściwie dzięki temu, że Polska miała własną walutę. Dla przykładu: eksport na Słowację wzrósł w 2010 roku w stosunku do roku poprzedniego o prawie 35 proc., co zresztą widać najlepiej na przygranicznych terenach, a to głównie z powodu korzystnego kursu wymiany (w pierwszym półroczu 2011 r. eksport w tym kierunku zmalał o 10 proc.). Europejscy decydenci zapewne zdawali sobie sprawę, że wprowadzenie unii fiskalnej, silnego europejskiego rządu etc. (to nie Janusz Palikot pierwszy wpadł na pomysł zwiększenia budżetu UE – takie pomysły zgłaszano już dużo wcześniej; były nawet propozycje, aby do budżetu Unii wpływało ok. 20 proc. PKB każdego z państw) spotkałoby się z oporem niektórych krajów członkowskich, dlatego integrację rozpoczęli niejako od końca, czyli od unii pieniężnej, wymyślając niestworzone rzeczy na temat korzyści z tego płynących.

Dzisiaj, kiedy okazało się, że eksperyment monetarny jest poważnie zagrożony, proponuje się jego ratowanie poprzez zacieśnienie unii fiskalnej, licząc, że to, co nie przeszłoby w „normalnych” warunkach, zostanie zaakceptowane pod szantażem kryzysu.

Euro to tylko pretekst

Pisząc niniejszy tekst, z ciekawości zacząłem zliczać w podręcznym kompendium najbardziej znane waluty funkcjonujące na świecie i tych podstawowych wyszło tam ponad 150 (najbardziej swojska waluta występuje w Zambii – jest to kwacha, przy czym 1 kwacha dzieli się na 100 ngwee), a biorąc pod uwagę różne mniej znane czy lokalne waluty to jest ich zapewne dużo więcej. To wspomniany prof. Krzyżanowski pisał, jak to galicyjscy chłopi pracujący u dziedzica otrzymywali jako zapłatę tzw. kwitki, które na jesieni (kiedy dziedzic spieniężał płody rolne) mogli wymienić na gotówkę. Oczywiście chłopi ci dużo wcześniej płacili tym kwitkami w karczmie, u kupców, rzemieślników, stąd kwitki zaczęły pełnić okresowo rolę prywatnego pieniądza. Z samej Jugosławii powstało kilka krajów, posługujących się do dzisiaj rożnymi walutami (Słowenia i Czarnogóra – euro, Chorwacja – kuna, Serbia – dinar, Bośnia i Hercegowina – marka transakcyjna, Macedonia – denar macedoński). W warunkach funkcjonowania pieniądza niematerialnego, przy tak rozwiniętych technikach teleinformatycznych, tak szybkim przepływie informacji, gdy większości transakcji można dokonywać on-line, wreszcie przy różnorodnych instrumentach finansowych zabezpieczających ryzyko kursowe – współwystępowanie różnych walut nie stanowi praktycznie żadnej poważnej bariery w międzynarodowej wymianie handlowej, i to nie tylko na obszarze rynku europejskiego, ale światowego. Z drugiej strony w sytuacji istotnych różnic pomiędzy krajami, nawet tymi należącymi do strefy euro, zachowanie walut narodowych pozwoliłoby wcześniej i bardziej elastycznie reagować na takie zdarzenia ekonomiczne jak np. deficyt budżetowy czy ujemne saldo w han-dlu zagranicznym. Europejscy decydenci z uporem forsowali jednakże unię walutową, wiedząc, że nie stanowi ona remedium na kryzysy gospodarcze, gdyż doświadczenia uczyły, że właśnie kryzysy, którym unie walutowe miały zapobiegać, doprowadzały do upadku takich unii. Plan Wernera z początku lat 70. minionego wieku zarzucono przecież na skutek kryzysu z 1974 roku; plan wprowadzenia euro, zwany także planem Delorsa, był z kolei rozwinięciem planu Wernera i jak dzisiaj widać, to nie wspólna waluta ratuje Europę przed kryzysem, ale Europa, w tym nawet ta nie uczestnicząca w unii walutowej, musi ratować wspólną walutę i strefę euro. To tak jakby powołać i opłacać armię w czasie pokoju, by przekonać się, że w czasie wojny to nie armia z kolei broni nas, tylko jeszcze my musimy bronić ową armię (coś jak z tymi holenderskimi żołnierzami na misji, których miejscowi musieli bronić przed atakiem przeciwnika!). W takim razie po co coś takiego utrzymywać?

Ale ci sami decydenci wiedzą, że unia walutowa stanowi najszybszy środek do pełnej unii politycznej według schematu: unia walutowa – unia fiskalna – unia polityczna. Już w 1950 roku znany francuski ekonomista Jacques Reuff głosił, że do „zjednoczenia Europy dojdzie za sprawą pieniądza albo wcale do tego nie dojdzie”. Także znacznie wcześniej niż powstała strefa euro twierdzono, że unia walutowa jest etapem przejściowym przed stworzeniem unii politycznej.

Polak mądry po szkodzie

Polakom w ramach kampanii przedreferendalnej nic nie mówiono na temat warunków akcesji, w tym faktu, że ratyfikując umowę stowarzyszeniową, Polska zobowiązuje się do przyjęcia wspólnej waluty. Zamiast tego zasypywano nas propagandowym chłamem, byleby tylko przeczołgać się przez próg referendalny – jak to na spotkaniu z uczniami jednej ze szkół tłumaczył znany satyryk i telewizyjny celebryta Krzysztof Materna: „Życzę Wam, żeby rodzice Was nie zawiedli i głosowali za wejściem do Unii, żebyśmy wygrali referendum”. Żebyśmy…

Nie kto inny tylko ówczesny prezydent Warszawy Lech Kaczyński przyznawał, że „PiS z tego, co wiem, przeznaczył na tę kampanię największą kwotę (…)”. Dzisiaj ci, którzy za nasze pieniądze przekonywali nas do tych cymesów, również za nasze pieniądze wykonują rejtanowskie gesty. Dlaczego tym, którzy mylili się już tak często, mamy wierzyć nadal, tak samo jak tym z drugiej strony, którzy domagają się dalszego rozszerzania kompetencji organów unijnych kosztem suwerenności, która jest już podobno – jak otwarcie wyznał Palikot – figurą retoryczną?

REKLAMA