Pro-państwowa nowo-mowa

REKLAMA

Działalność państwa stanowi nieustanne wyzwanie dla jego intelektualnej straży przybocznej, która co rusz musi znajdować wyszukane nazwy dla najbardziej perfidnych i ordynarnych zachowań swego sponsora.

U samych podstaw tego kłamliwego wokabularza leży konstytucjonalna charakterystyka państwa jako podmiotu „stojącego na straży prawa własności”. Co prawda, sprawując tę ochronę, państwo nieustannie to prawo narusza, pouczając wszystkich, że bez jego kradzieży pozostałaby tylko czarna rozpacz. Podwójne standardy moralne dla szarych ludzi i dla „racji stanu” wymuszają zatem dalsze słowne przeinaczenia.

REKLAMA

Weźmy na przykład taki inkubator przedsiębiorczości. W wyobrażeniu przeciętnego człowieka każdy ma prawo przyjść do takiego miejsca, ugrzać się pod podatkową kurą i wrócić ponownie do świata w chwale przedsiębiorcy. Sęk w tym, że pieniądze, trafiające do inkubatorów zabierane są … właśnie innym przedsiębiorcom, ograniczając tym samym ich zasoby kapitałowe. Chcąc zachować ścisłość moglibyśmy więc powiedzieć, że „inkubatory” są tak naprawdę „hospicjami przedsiębiorczości”, w których kapitał umiera. Zdrowa krew samodzielnych przedsiębiorców zostaje przetoczona do żył osób, które nie potrafiły zaoszczędzić środków potrzebnych na rozruch swojego interesu. W inkubatorach przedsiębiorczość jest zatem powolnie uśmiercana.

Kolejnym hitem państwowej nowomowy jest określenie specjalna strefa ekonomiczna, z której wynika, że na danym terenie firmy mogą zyskać specjalne przywileje. Mało uważny człowiek potrafi się nawet nabrać na to, że przecież wszędzie poza specjalną strefą ekonomiczną rozciąga się „niespecjalna strefa ekonomiczna”. Mieszkańcom „niespecjalnej” strefy jest tym bardziej niespecjalnie, im więcej państwo łoży środków na dotację dla szczęśliwców prowadzących swoje interesy na bardziej urodzajnej finansowo glebie. Skoro dla kogoś ma być „specjalnie”, dla kogoś innego musi być trochę gorzej, w przeciwnym razie nie byłoby efektu.

Jak głosi oficjalna interpretacja historii, w XIX wieku w krajach kapitalistycznych z dnia na dzień pojawiła się nagła potrzeba powstrzymania nikczemnych monopoli przy pomocy ustaw antymonopolowych. Tak naprawdę monopole tworzyło tylko i wyłącznie państwo, a z tym, co postrzegało jako „monopole”, postanowiło ono podjąć walkę. Niestety, zmagania państwa z tym problemem są z góry skazane na porażkę. Niczym Syzyf wpychający głaz na górę, Lewiatan zawsze upada pod ciężarem największego monopolu – samego siebie. To właśnie jego przywilej wyłącznego dostarczania usług sądowych i ochronnych jest nieustannym źródłem wszelkich pozostałych monopoli: produkcji pieniądza, infrastruktury drogowej i kolejowej, usług pocztowych, licencji naukowych itd., itp. Działające w niemal wszystkich krajach urzędy antymonopolowe mają więc niesłychanie trudne, by powiedzieć niewykonalne zadanie: ukarać za praktyki monopolowe swojego mocodawcę!

Ogromną karierę zrobiło także słowo etatyzm. Fakt ten trzeba odnotować z tym wielkim bólem, że do swego języka przyjęło go wielu przyzwoitych obrońców wolności. Problem z etatyzmem jest mianowicie taki, że sugeruje on właściwą, odpowiednią liczbę państwowych stanowisk. Zwróćmy uwagę, że posługując się przyrodzonym wszystkim ludziom rozumem, nie jesteśmy w stanie wskazać konkretnej i przyzwoitej liczby państwowych posad tak, aby osobę proponującą, aby było ich +1, można było nazwać przebrzydłym socjalistą. Etatystą jest każdy zwolennik państwa, bez względu na to, czy proponuje państwo autorytarne, demokratyczne, minimalne czy nie wiadomo jakie jeszcze.

Na miano największej sprzeczności naszych czasów zasłużyło chyba jednak państwo prawa. W mniemaniu jego proponentów ten mityczny twór jest bytem działającym w absolutnie obiektywny sposób, respektując zasady równości wobec prawa. Państwo prawa nie patrzy na niczyje względy osobiste, interesy urzędników, lecz ma na uwadze dobro ogółu itd., itp.… Wypadałoby tylko dopowiedzieć: „nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego (…)”. Marzący o państwie prawa zapominają jednak, że jest ono ufundowane na tegoż prawa ciągłym gwałceniu. A nawet, by ująć rzecz naprawdę dobitnie, jest Lewiatan do potęgi n-tej zaprzeczeniem prawa. Gdybyśmy byli heglistami, moglibyśmy uznać, że wewnętrzna sprzeczność zawarta w haśle „państwo prawa” ulega zniesieniu, ale jako libertarianie jesteśmy ludźmi twardo stąpającymi po ziemi i tak czynić nam nie wypada.

Wejścia na nieco wyższy poziom rozumowania wymaga od nas zrozumienie absurdu pojęcia publicznej inwestycji. Szary człowiek spotyka się z tym terminem najczęściej w przypadku koniunkturalnej posuchy, kiedy w przypadku braku inwestycji prywatnych przedsiębiorstw lokalni politycy wołają z dramatyzmem chińskich żałobników o wsparcie państwa. Wówczas zjawia się centralny Lewiatan i sypie groszem, który w oficjalnej nomenklaturze nosi nazwę inwestycji publicznej. Mało kto wówczas pamięta jednak, że inwestycja to odpowiednie wykorzystanie zaoszczędzonych środków. Państwo niczego jednak nie oszczędza, tylko przyswaja sobie cudze zaskórniaki. Siłą zabiera chowane po skarpetach oszczędności i kieruje je na swoje własne zachcianki. Błagam tylko czytelnika, aby nie dał się nabrać na zabiegi noszące oficjalną nazwę „szukanie oszczędności w państwowym budżecie”. W przeciwieństwie do uczciwego przedsiębiorcy, oszczędzającego na swój interes, żadna biurwa stojąca za państwem nigdy nie dołożyła do niej ani złamanego grosza.

Skoro przerobiliśmy już tak wiele przebiegłych i mylnych pojęć, czas wreszcie na takie, które i samemu Ludwigowi von Misesowi przysporzyło sporo trudności. Mowa o interwencjonizmie. Wypowiadający to słowo popełniają błąd polegający na hipostazowaniu nieistniejącego bytu neutralnych czynności państwa. A takich zwyczajnie nie ma. W rzeczy samej, zbiór czynności państwa nie stanowiących zaburzenia normalnego, prawnonaturalnego porządku rzeczywistości, jest pusty. Lewiatan pozyskał wszystkie swoje środki drogą nielegalnego przymusu, a ponieważ zagrabionego mienia nie oddaje, jego przestępstwo jest utrwalane w każdych kolejnych czynnościach. Zwolennikiem interwencjonizmu jest w istocie każda osoba uznająca istnienie państwa. Wydzielanie sztucznej grupy państwowców-nieinterwencjonistów należy uznać za zadanie równe poszukiwaniu Atlantydy.

Język polski ma to do siebie, że państwowy monopol w zakresie usług medycznych ma niezwykle przewrotną nazwę. Służba zdrowia, bo o niej mowa, ma rzekomo służyć zdrowiu obywateli. Cóż z tego, skoro tak jak każdy monopolista w swej dziedzinie, państwowy poborca składek zdrowotnych sprawia nieustannie, że ludzie otrzymują coraz gorsze usługi, więcej chorują oraz częściej umierają. Grzegorz Braun nakręcił ostatnio film „Eugenika – w imię postępu”, w którym opowiedział jedynie o szczególnych formach eugeniki, ale zapomniał o największym przedsięwzięciu eugenicznym w historii – państwowej „służbie” zdrowia.

Uśmiech politowania mogą jedynie wzbudzić kolejne terminy, którymi posługuje się państwo i jego intelektualna gwardia: pomoc społeczna, urzędy broniące praw konsumenta, państwo opiekuńcze, ochrona praw jednostki, urzędy pracy, ministerstwo ochrony środowiska, przymusowe parytety, gwarancje konstytucyjne, umowa społeczna itd., itp. Gdyby zebrać je wszystkie razem, uzyskalibyśmy najbardziej niezawodny przewodnik po rzeczywistości. A należy ją odczytywać w ten sposób, że rzeczy mają się wprost przeciwnie do tego, co mówi państwo. Przykładowo, gdy rząd mówi, że walczy z kryzysem, dotując upadające banki, tak naprawdę kryzys napędza. Jeżeli rząd walczy z dekoniunkturą, zwiększając swoje wydatki, jeszcze bardziej ją pogłębia. Im więcej rząd działa na rzecz swoich obywateli, tym więcej im szkodzi.

Świetnie rozumiał to lider francuskiego wolnorynkowego ruchu fizjokratów, Francois Quesnay. Gdy delfin Francji żalił mu się pewnego razu, że ciężko jest być królem i spytał, co by na jego miejscu zrobił, Quesnay odpowiedział bez namysłu: 'Nic’.

REKLAMA