Krótka historia psucia pieniędzy

REKLAMA

Gdyby wierzyć podręcznikom z historii ekonomii, merkantylizm był ideą, która święciła triumfy w XVII i XVIII wieku. Później miała zginąć śmiercią naturalną i ustąpić miejsca innym teoriom. Podręcznikowe schematy naszej epoki mają jednak to do siebie, że rzadko odpowiadają prawdzie – a szczególnie w naukach społecznych. Ich zależność od podatkowego krwiobiegu sprawia, że teorie najczęściej nie opisują rzeczywistości, tylko mają ją kreować. Tak właśnie ma się rzecz w przypadku merkantylizmu. Jeśli bowiem przyjrzeć się jego założeniom, bez trudu zauważymy, że jego wiernymi wyznawcami jest wielu nam współczesnych, jeśli nie prawie wszyscy.

O co chodziło merkantylistom?

REKLAMA

Jak sama nazwa sugeruje, główna idea polegała na zachowaniu dodatniego bilansu handlowego. Każdy kupiec robi interes, gdy sprzedaje więcej, niż kupuje. Pozornie taka intuicja może wydawać się bardzo słuszna, ale dlaczego akurat całe państwo ma naśladować właśnie kupca, a nie np. pracownika najemnego lub rzemieślnika. Równie dobrze można byłoby przecież stworzyć ideologię „manufakturyzmu” lub inne, które zalecałyby państwom naśladowanie zasad przedstawicieli innych gałęzi gospodarki.

Odpowiedź przynoszą nam zmiany, jakie dokonały się w XVII i XVIII wieku. Polegały one na tym, iż państwa europejskie uczyniły z emitowanych przez siebie walut jedyne prawnie dopuszczalne środki pieniężne na podległych sobie terytoriach. Wcześniej każdy władca bił oczywiście swoje monety, ale istniała o wiele większa swoboda w zakresie określania środka płatniczego. Przykładowo: w Polsce doby Jagiellonów obok królewskich dukatów i groszy w użyciu były floreny, grosze praskie, talary i wiele innych monet bitych w całej Europie, którymi można było opłacić w zasadzie wszystko. Z obcymi walutami mamy do czynienia także dziś, ale nie możemy legalnie – tak jak kiedyś – płacić nimi w każdym sklepie, uiszczać podatków ani wypłacać wynagrodzenia.

Ówczesny system był możliwy w sporej mierze dzięki złotu i srebru, z których wykonana była większość wysokiej wartości monet. Obcą walutę można było zresztą łatwo przetopić na inną, a najważniejszy był sam cenny kruszec.

Od 300 lat bez zmian

Merkantylizm wziął się zatem z podejmowanych w XVII wieku na całym kontynencie decyzji o uregulowaniu dominacji narodowych walut. Każde państwo stało się w ten sposób kupcem, który chciał sprzedać więcej niż kupić, gdyż przy ujemnym bilansie handlowym z kraju odpływało złoto potrzebne wszystkim władcom. Od tamtego czasu żyjemy nieustannie w epoce merkantylizmu. Nie ma dziś kraju na świecie, który nie patrzyłby z obawą na swój bilans handlowy oraz nie hołdowałby zasadom, które powszechnie uważa się za relikt myśli ekonomicznej. Zakres popularności merkantylizmu jest na tyle szeroki, że ciężko nawet znaleźć osobę, która by go świadomie nie podzielała.

Powróćmy teraz na chwilę do epoki przedmerkantylistycznej. Pieniądzem było wtedy złoto lub srebro, które produkowali najczęściej królowie, książęta, ale także zakony, miasta oraz możni. Niektóre z monet cieszyły się większą lub mniejszą popularnością, ale ponieważ wszystkie z nich były wykonane z cennego kruszcu, można nimi było zapłacić za dowolną usługę lub towar. Gdy Kazimierz Wielki, który budował „Polskę murowaną” z zysków czerpanych z psucia monety i chciał wymóc na poddanych przyjmowanie bezwarunkowej zapłaty w swych monetach, spotkał się z buntem. Dziś taka reakcja społeczna wydaje się niewyobrażalna. Gdy państwo nie narzuca swojego prawnego środka płatniczego, problem bilansu handlowego jest całkowicie nieobecny.

Złoto i srebro krążą między ludźmi w zależności od popytu na nie – niektórzy potrzebują więcej pieniędzy, inni mniej. Część osób woli trzymać oszczędności w nieruchomościach, inni wolą trzymać wszystko w sejfie. Granice państw nie mają wówczas większego znaczenia, gdyż złote i srebrne monety krążą wśród wszystkich ludzi, a granice wyznacza prawo własności. Każdy „eksportuje” swoje towary i usługi do innych osób oraz „importuje” je od nich na własne terytorium. O tym, czy więcej sprowadzić towarów, czy więcej ich sprzedać, decyduje każda osoba, regulując w ten sposób globalny obieg złota i srebra.

Od czasów narzucenia instytucji prawnego środka płatniczego sytuacja ma się jednak nieco inaczej. Mieszkańcy każdego państwa zostają zmuszeni do bycia jedną wielką komuną, która musi dbać o właściwy bilans wymiany z innymi podmiotami. Prymitywizm takiego rozwiązania narzuca się wręcz sam, zwłaszcza w kwestii idei osłabiania waluty w celu wsparcia eksportu. Gdyby pieniądze produkowali prywatni przedsiębiorcy, ich klienci obruszyliby się, jeśliby zaproponowano im, że walutę trzeba popsuć w celu ułatwienia sprzedaży. Osłabiony pieniądz oznacza przecież spadek siły nabywczej względem użytkowników innych walut, a więc zubożenie.

Ponieważ jednak współcześnie twierdzi się, że państwo to jeden „organizm”, celowe osłabienie waluty jest wręcz uznawane za dobrodziejstwo. Żyjąc w epoce merkantylizmu, jesteśmy świadkami, jak niemal codziennie któryś z polityków lub komentatorów życia gospodarczego cieszy się z osłabienia waluty, gdyż będzie to korzystne dla eksporterów. W jakże przewrotnych czasach żyjemy: ludzie cieszą się, że pieniądz, którym się posługują, traci na wartości! Warto także wspomnieć, że podręcznikowa epoka merkantylizmu (XVII-XVIII wiek) była także świadkiem narodzin banków centralnych i papierowego pieniądza.

Jak to zwykle z bankami bywa, pożyczają nie swoje pieniądze. Od czasów zaprowadzenia „prawnego środka płatniczego” banki mogą udzielać kredytów na ogół jedynie w walucie kraju, w którym się znajdują. A jeśli polski „prawny środek płatniczy” w ramach kredytowego festiwalu zostanie wykorzystany na zakupy za granicą w zbyt wielkich ilościach („import”), wówczas banki osób z zagranicy, u których dokonano zakupów, będą się ubiegać u polskich banków o uregulowanie rachunku w obcych „prawnych środkach płatniczych” („eksport”).

Jeśli zakupy okażą się większe niż realne zasoby pieniężne (import znacznie przewyższy eksport), polskie banki mogą upaść. Stąd właśnie merkantylistyczny zapał do promocji eksportu u niemal wszystkich dziennikarzy, polityków i naukowców, których podtrzymuje przy życiu podatkowa kroplówka.

Merkantylizm jest obcy w zasadzie tylko libertarianom. Z wolnościowego punktu widzenia nie ma znaczenia, czy poszczególni ludzie więcej kupują, czy sprzedają. W społeczeństwie mogą pokojowo współistnieć zarówno ludzie, którzy dążą wyłącznie do powiększenia zasobów gotówkowych, jaki i ci, dla których pieniądze nie są równie istotne. Z kolei w przypadku państw mamy do czynienia z nieustanną walką o ratowanie własnych „prawnych środków płatniczych” celowymi deprecjacjami oraz gorączkowym sprawdzaniem bilansu. Pewne grupy obywateli (importerzy, przedsiębiorcy prowadzący wymianę z innymi osobami w kraju) są traktowane instrumentalnie w stosunku do pozostałych (eksporterów), gdyż najważniejsze dla władzy jest zachowanie kontroli nad pieniądzem.

Merkantylizm „prawnych środków płatniczych” jak mało który instrument przyczynia się także do ustanowienia światowego „porządku dziobania” wśród państw. Skoro mamy do czynienia z walką o dodatni bilans handlowy, naturalne jest, że mogą go wygrać tylko kraje zamieszkiwane przez producentów najlepszych towarów i usług (państwa Zachodu).

Żeby ktoś musiał być na plusie, inni muszą być na minusie. Kraje na minusie, chcąc polepszyć swą sytuację, osłabiają swe waluty, żeby wesprzeć swych głównych eksporterów, jednak odbywa się to kosztem reszty społeczeństwa, które ubożeje w celu ratowania państwa. Oprócz libertarianizmu jedynym sposobem na wyrwanie się z objęć merkantylizmu jest ustanowienie rządu światowego. Gdyby cały świat był jednym państwem, problem przepływu pieniędzy nie stanowiłby problemu, gdyż rząd mógłby psuć pieniądze do woli, a wszelkie niezadowolenie tłumić przy pomocy łagrów lub zbrojnych interwencji. Ostatecznie więc alternatywą dla merkantylizmu jest tylko libertarianizm, ale kiedy świat to wreszcie zrozumie?

REKLAMA