Kreatywna księgowość Jacka Rostowskiego

REKLAMA

Od kursu euro na koniec zeszłego roku zależał los wszystkich podatników w Polsce. Jeśli rządowi udało się wzmocnić złotówkę na tyle, by po raz kolejny uniknąć na papierze przekroczenia relacji długu publicznego do PKB na poziomie 55%, to poziom VAT pozostanie na obecnym poziomie. Jeśli nie, to VAT idzie w górę, a równocześnie następują cięcia budżetowe, przy których zamieszanie z refundacją leków to tylko przedsmak tego, co może nas czekać.

Problem z kursem złotówki wziął się z tego, że rząd ochoczo pożyczał pieniądze za granicą, choć na ten moment trudno ocenić (były to głównie obligacje 10-letnie), czy wyjdzie na tym lepiej niż na pożyczkach krajowych. Rentowność obligacji emitowanych za granicą jest o ok. 0,5% niższa od krajowych. Tylko że pół procent na kursie euro do złotówki to jest zaledwie 9 groszy. Wystarczy, że o tyle wzrośnie kurs euro, by tę półprocentową oszczędność zjeść. W ciągu zaledwie 2011 roku oficjalnie złotówka straciła do euro 45 groszy. Jak więc widać, na emisji obligacji za granicą na razie jesteśmy mocno stratni. Trudno jednak wyrokować, czy w perspektywie 10-letniej to się nie opłaci. Z tym tylko założeniem, że minister finansów, mimo że ma liczne narzędzia do manipulowania kursem, nie powinien grać na walutowej ruletce za pieniądze podatników.

REKLAMA

Skoro Komisja Nadzoru Finansowego zaleca bankom (skutecznie) wstrzymywanie się z udzielaniem walutowych kredytów dla polskich rodzin, to należy zadać pytanie o sens takich pożyczek branych przez rząd. Tym bardziej że różnica pomiędzy hipotecznym kredytem walutowym a takim samym złotowym sięga trzech punktów procentowych, a w przypadku rządu było to zaledwie 0,5%. Po raz kolejny okazuje się, że według gremiów rządowych to, co teoretycznie jest dobre w skali rodziny, okazuje się nie dość dobre w skali kraju.

Wiara w złotego

Wydaje się, że to, co skłoniło rząd do zagranicznych pożyczek, to z jednej strony wiara w umocnienie złotego (jeszcze we wrześniu 2010 roku ukazała się prognoza Ministerstwa Finansów przewidująca średni kurs złotówki do euro w 2011 r. na poziomie 3,7, a w perspektywie kolejnych trzech lat miał on wynieść 3,5 – w rzeczywistości w ub. roku wyniósł 4,11), a z drugiej brak popytu na obligacje emitowane w złotówkach.

Pierwszy powód to czysta ruletka – rząd obstawiał umocnienie złotówki, wierząc zapewne, że zielona wyspa pozostanie wyspą jeszcze przez lata, podczas gdy inne europejskie kraje będą pogrążone w stagnacji. Z drugiej strony napływ euro z Unii Europejskiej i wymiana ich na złotówki miała umocnić naszą walutę. Niestety nic takiego nie miało miejsca, niektóre kraje europejskie radzą sobie całkiem nieźle, a i środki z Unii Europejskiej to na razie melodia przyszłości.

Co do drugiego powodu, to emisja obligacji w złotówkach skazana mogła być na niepowodzenie. Ogromne potrzeby pożyczkowe państwa w ostatnich dwóch latach, które wyniosły około 200 miliardów złotych, spowodowały, że polskie instytucje finansowe nie byłyby w stanie skupić tak ogromnej liczby obligacji. Dodatkowo premier Tusk w jednym z wywiadów przekonywał dziennikarza, że miarą sukcesu gospodarczego jego rządu jest to, że… zagraniczne instytucje chcą nam pożyczać pieniądze. Tak jakby robiły to w celach charytatywnych. Bo o ile pieniędzy może zabraknąć na niektóre leki dla społeczeństwa czy na niższe niż dotychczas podwyżki emerytur, to na pewno nie może ich zabraknąć na odsetki od długu publicznego (które już przekroczyły 40 miliardów rocznie, co przy oszczędnościach na lekach w najlepszym razie na miliard złotych wygląda dość imponująco).

Wzrost VAT

Problem z liczeniem zadłużenia zagranicznego wziął się z przyjętej metodologii, tzn. kursu na ostatni dzień roku. Wg tego kursu przeliczane jest nasze zadłużenie z euro i dolarów na złotówki. Po czym porównuje się dany wynik wraz z resztą krajowego zadłużenia z produktem krajowym brutto. I właśnie gra toczyła się o jak najniższy kurs euro, bo dzięki temu można było uniknąć przekroczenia bariery 55%, co skutkowałoby automatycznym cięciem wydatków oraz podnoszeniem wpływów podatkowych, tak by zrównoważyć budżet od kolejnego roku. W perspektywie Polski przekroczenie 55% zadłużenia spowoduje wzrost VAT o jeden punkt procentowy w lipcu 2012 roku.

Widząc, co się dzieje na rynku walutowym (ciągłe osłabianie złotówki), rząd już od października szykował grunt pod obecne wydarzenia. Najpierw ministerstwo zaproponowało, dosyć rozsądnie, że należy zmienić metodologię liczenia zadłużenia zagranicznego i zamiast stosować kurs z ostatniego dnia roku, przyjąć uśredniony z całego roku. Jest to logiczne, ale wyklucza możliwość manipulacji, poza tym termin zgłoszenia (koniec roku) kazał podejrzewać, że jest to zmiana doraźna i jeśli w przyszłym roku mielibyśmy sytuację odwrotną (tzn. umacnianie się złotego), wystąpiłaby pokusa, by powrócić do starej metody liczenia. Później rząd zaczął sondować, na ile Narodowy Bank Polski może zaangażować się ze swoimi rezerwami walutowymi i wymienić trochę euro na złotówki. W połowie listopada prezes NBP profesor Marek Belka oświadczył i trochę ostrzegł banki inwestycyjne, że NBP nie będzie podejmował interwencji na rynku walutowym. Słowa sobie, a czyny sobie. O ile na początku listopada kurs euro wynosił 4,38 zł, to 25 listopada przekroczył granicę 4,50 i wokół tej wartości oscylował przez następne kilkanaście dni (osiągając 14 grudnia rekordowe 4,56). I prawdopodobnie wtedy zapadła decyzja o interwencji.

Złotówko, rośnij

Oprócz NBP możliwości interwencji na rynku walutowym ma sam rząd. W końcu otrzymuje jakieś środki w walucie z Unii Europejskiej, a beneficjantom funduszy płaci w złotówkach. I nie jest tajemnicą, że Bank Gospodarstwa Krajowego przy wysokich kursach euro często sprzedaje je i wymienia na złotówki. Zyski z takich transakcji idą czasem w miliony złotych. Po prostu rząd wykorzystuje wysoki kurs, żeby wymienić posiadaną walutę. I właśnie takie środki rząd chomikował od paru miesięcy, żeby wykorzystać ich wymianę pod koniec roku po pierwsze – do osiągnięcia dodatkowych zysków (każde 10 groszy różnicy na euro może dać w przypadku sprzedaży miliarda euro dodatkowe 100 milionów złotych), a po drugie – do umocnienia złotówki i korzystniejszego przelicznika naszego długu. Tylko że po drugiej stronie stoją banki inwestycyjne, które doskonale zdają sobie sprawę, w co gra nasz rząd, i mają przygotowane również setki milionów na taką operację. Czyli klasycznie mają zamiar w krótkim okresie osiągnąć spore (jak na tę branżę) zyski.

Od 15 grudnia następuje już tylko umacnianie złotówki i z 4,5642 dzień wcześniej kurs euro spada do poziomu 4,39, osiągając tę wartość 28 grudnia. Do końca roku brakuje już tylko dwóch dni. I wtedy zaczyna się dopiero zabawa, do gry wkraczają wielcy gracze. Dzień później zaczyna się nagła wyprzedaż złotego, co doprowadza w ciągu dwóch godzin do skoku kursu euro z 4,39 do 4,44. Wtedy interwencję (jednak) podjął Narodowy Bank Polski, co wieczorem ogłoszono w dość lapidarnym komunikacie:

„W godzinach popołudniowych NBP dokonał sprzedaży pewnej ilości walut obcych za złote”. Czyli na pewno sytuacja robiła się na tyle groźna, że NBP interweniował (co wcześniej raczej wykluczał prezes NBP Marek Belka). Tak jak szybko kurs wzrósł o 4,5 grosza, tak w chwilę spadł o 4 grosze. Ale mogliśmy być pewni, że spekulanci tylko zostaną zachęceni do dalszego działania. Następnego dnia znów kurs euro zaczął rosnąć, nastąpiła jednak interwencja na rynku (tym razem zapewne ze strony Banku Gospodarstwa Krajowego), NBP przyjął kurs z godziny 11.00 za kończący rok (poziom 4,4168), po czym kurs wystrzelił w górę do poziomu 4,45.

W kolejnych dniach ciągle rósł, aż osiągnął równowagę na poziomie 4,51 (a więc ciągle o 4 grosze niżej od kursu, kiedy rząd zaczął interweniować na rynku). Można więc śmiało założyć, że interwencja rządowa umocniła złotówkę o od 10 do 15 groszy w ciągu dwóch tygodni.

Ile długu zniknęło?

Trudno jest oszacować, na ile ta interwencja rządowa obniżyła na papierze dług publiczny. Biorąc dane na koniec czerwca, można założyć, że przy kursie 4,50 euro nasze zadłużenie zagraniczne w walutach obcych (bo jeszcze istnieje zadłużenie zagraniczne w złotówkach) wynosiło ok. 260 miliardów złotych. Zatem umocnienie złotówki mogło doprowadzić do zmniejszenia na papierze długu publicznego o ok. 5 miliardów złotych. Ile zaangażowano w to środków, dowiemy się pod koniec stycznia, gdy Ministerstwo Finansów ogłosi stan posiadania waluty. Na koniec listopada było to 6,18 miliarda euro. Może się wydawać, że obniżenie o 5 miliardów złotych długu wynoszącego co najmniej (nawet wg wykonanych przez ministra finansów różnych sztuczek księgowych) 820 miliardów złotych (a bez sztuczek nawet 900 miliardów) jest niewiele wartą operacją i szkoda było angażować w to zarówno rezerwy Narodowego Banku Polskiego, jak i rządowe zgromadzone w Banku Gospodarstwa Krajowego.

Tylko że w ostatnich tygodniach roku rząd zachowywał się niezwykle nerwowo i nawet stosunkowo niewielkim sumom, które mogły zniknąć z zadłużenia, poświęcał dużo uwagi. Przed świętami Bożego Narodzenia wykupiono obligacje wyemitowane za granicą na sumę ok. 150 milionów złotych, których termin zapadalności przypadał na czerwiec 2012 roku. Jeżeli już takie kwoty zaczynają robić różnicę, to faktycznie musi być bardzo ciasno z zadłużeniem. Bo chociaż już w 2010 roku początkowo dług publiczny wynosił 55% PKB, to tydzień po październikowych wyborach został obniżony do 54,9%. Ale to według metodologii unijnej – na użytek krajowy minister finansów stosuje inną statystykę. I o ile ta unijna jest znacznie bliższa prawdy, to na użytek ustawowy stosowana jest ta, która wyłącza poza sferę publiczną pożyczki zaciągnięte np. przez Krajowy Fundusz Drogowy. Można więc założyć, że dzięki sztuczkom z euro na papierze zniknęło ok. 5 miliardów złotych zadłużenia. Jaki był tego koszt, dowiemy się pod koniec stycznia.

Przyjmując, że na każdym sprzedanym przez rząd euro straciliśmy po 10 groszy, koszt tej operacji wyniesie 100 milionów złotych na każdym miliardzie euro. A czy udało się uniknąć przekroczenia granicy ustawowej, to na dzień dzisiejszy wie chyba tylko minister finansów. Biorąc pod uwagę, jak nerwowe ruchy były wykonywane w grudniu (między innymi wykup na jeden miesiąc bonów skarbowych przez miasto stołeczne Warszawa na kwotę 0,5 miliarda złotych), naprawdę musiało być blisko.

Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Gdyby nagle okazało się, że dług publiczny mimo wszystko przekroczył granicę 55%, mielibyśmy jedynie powrót do normalności, czyli wydawania przez państwo tyle pieniędzy, ile jest w stanie zabrać podatnikom. Być może po chwilowym szoku opinia publiczna wreszcie zrozumiałaby, że nie ma darmowych obiadów i że rachunki trzeba zawsze płacić. A to jest dobry przyczynek do otworzenia się na bardziej wolnościowe idee.

REKLAMA