Ron Paul. Poglądy i szanse na zwycięstwo

REKLAMA

Rok 2012 zapowiada się jako okres ciekawych wydarzeń w polityce amerykańskiej. Ich skutki odczujemy wszyscy – niezależnie od tego, czy interesujemy się sprawami amerykańskimi, czy traktujemy je z całkowitą obojętnością. To będzie rok, w którym Amerykanie mogą rozpocząć globalną zmianę w gospodarce i światowym układzie sił – to może być początek epoki Rona Paula. Dla wyborców taki rok trafia się raz na dwie lub trzy dekady. Nikt w tym roku nie wie do końca, kto dostanie nominację Partii Republikańskiej do listopadowych wyborów. I to jest bez wątpienia fascynujące, że w historii tak potężnej siły politycznej, jaką jest GOP, bywają chwile, kiedy wszyscy kandydaci mają względnie równe szanse.

Prawyborcza łamigłówka

REKLAMA

Tegoroczne prawybory republikańskie nie są konkursem piękności. Amerykanie, wstrząśnięci skalą i skutkami kryzysu gospodarczego, wsłuchują się wyjątkowo uważnie w to, co mają do powiedzenia kandydaci na najwyższy urząd w państwie. Koniec z frazesami i dobrym prezydenckim wyglądem kandydata. Liczy się wizja polityczna i gospodarcza państwa, znalezienie sposobu na bezrobocie i wydobycie finansów z czarnej dziury zadłużenia publicznego. Ktoś mógłby zwrócić uwagę, że te aspekty zawsze interesowały amerykański elektorat. Tym razem jednak percepcja publiczna w tych kwestiach jest o wiele wrażliwsza niż przed laty. Z tego być może powodu Amerykanie stali się znacznie ostrożniejsi wobec haseł głoszonych przez populistów.

Rosnącą sympatią zaczynają cieszyć się ludzie głoszący konsekwentnie od lat poglądy niepopularne, ale spójne i logiczne. Dla czytelników tygodnika „Najwyższy CZAS!” najważniejsze jest, że za oceanem obiecująco rośnie poparcie dla konserwatywno-wolnościowych i izolacjonistycznych poglądów kongresmena Rona Paula.

Ten najstarszy obecnie pretendent do fotela prezydenckiego (76 lat) opiera swoją kampanię wyborczą na czterech podstawowych postulatach. Po pierwsze – głosi on konieczność redukcji administracji federalnej o 80 procent. Jako drugi cel stawia sobie całkowitą likwidację państwowego systemu emerytalnego. A także postuluje legalizację narkotyków jako najskuteczniejszy środek walki z czarnym rynkiem. Zaś w polityce zagranicznej wskazuje na konieczność powrotu do izolacyjnej doktryny Monroe’a, zamknięcie baz wojskowych poza granicami USA i wstrzymanie bezwarunkowej pomocy dla Izraela.

Ten ostatni dezyderat głównego ideologa amerykańskiego libertarianizmu spowodował odwrócenie się od niego największych i najbardziej wpływowych mediów w kraju. Nie trzeba chyba tłumaczyć, dlaczego tak się stało. Wszyscy wiemy, o co chodzi i kto za tym stoi. Ale właśnie ta niespotykana dotychczas w polityce amerykańskiej szczerość i jasność poglądów zaskarbiły starszemu panu niezwykłą i stale rosnącą sympatię – nawet bardzo młodych Republikanów.

W ostatnim numerze tygodnika „Najwyższy CZAS!” (31 grudnia 2011 – 7 stycznia 2012) p. Janusz Korwin-Mikke napisał: „i z otuchą widzę, jak w USA p. Ron Paul, walcząc z całym establishmentem, wygrywa kolejne prawybory wśród Republikanów (…). Coś się zmienia. Parę lat temu p. Paul mógł liczyć – jak i ja – na jakieś 2-3%. Dziś może liczyć na 60%”. Jakby dobrze by było, gdyby to była prawda! Niestety ja nie jestem takim optymistą. Chociaż przyznaję się bez bicia, że do ostatniej chwili nie wierzyłem cztery lata temu w zwycięstwo Baracka Obamy. Obym się podobnie mylił w przypadku kongresmena Paula, któremu szczerze kibicuję. Mam jednak wrażenie, że jak zwykle na początku prawyborów z paradą wystrzela on całą swoją amunicję wyborczą.

Już w 2007 roku komitet Rona Paula pobił historyczny rekord w gromadzeniu funduszy. W ciągu jednego dnia jego sztab potrafił zebrać nawet 6 milionów dolarów. Co jednak z tego, skoro sukces finansowy nie został przekuty na skuteczny przekaz medialny. Ron Paul nadal jest uważany za kandydata egzotycznego, którego świetnie się słucha i któremu bije się brawo w czasie debat, ale na którego nie głosuje się z obawy przed zmarnowaniem głosu. Słusznie prasa porównuje go do Janusza Korwin-Mikkego, którego przekaz jest najbardziej spójny i logiczny z całej polskiej klasy politycznej, ale na którego głosują wyłącznie ludzie myślący – czyli ułamek polskiego elektoratu. Nadal uważam – co podkreśliłem w jednym ze swoich poprzednich artykułów – że Ron Paul ma bardzo duże szanse… ale jedynie na wiceprezydenturę u boku bardziej umiarkowanego ideologicznie prezydenta republikańskiego.

Jego trzecie miejsce w prawyborach GOP w stanie Iowa wskazuje, że dysponuje on poparciem, które nie czyni go liderem wyścigu. Ktokolwiek jednak wygra wybory, będzie musiał wcześniej czy później sięgnąć po wsparcie ze strony kongresmena z Teksasu.

Nierealny izolacjonizm?

Z drugiej strony – co trzeba podkreślić – jedynie bardzo odważny i niezwykle pewny siebie kandydat prawicy na najwyższy urząd w państwie miałby odwagę startować do Białego Domu z Ronem Paulem u boku. Problemem nie są bowiem poglądy gospodarcze czy społeczne kongresmena z Teksasu, ale jego spojrzenie na politykę zagraniczną i obronną USA. Postulat natychmiastowej likwidacji amerykańskich baz wojskowych za granicą i zaprzestania finansowego i militarnego wspierania Izraela jest niezwykle ryzykowny. Oficjalnie od 1949 do 2008 roku amerykańscy podatnicy przekazali Państwu Izrael pomoc o wartości 114 miliardów dolarów. Z tej sumy 56 miliardów przypadało na bezpośrednią pomoc wojskową.

W rzeczywistości kwoty te są znacznie większe, a tzw. pomoc ma wiele obliczy związanych z niezwykle złożonymi powiązaniami korporacyjnymi. Zaniżanie wysokości oficjalnej pomocy wynika z faktu, że do statystyk liczą się jedynie darowizny Kongresu. Nikt nie podlicza „pomocy”, której mogą udzielać Izraelowi poszczególne ministerstwa (sekretariaty), instytucje powiązane z rządem federalnym czy firmy czerpiące gigantyczne dochody ze specjalnych, przykrytych tajemnicą bezpieczeństwa narodowego zamówień rządu.

Głoszona przez Rona Paula koncepcja przywrócenia chwalebnej izolacji Stanów Zjednoczonych od reszty świata uderza w niezwykle wpływowy obszar przemysłu wojskowego. Po II wojnie światowej Stany Zjednoczone zostały wciągnięte lub same dały się wciągnąć (choćby poprzez obronę interesów korporacyjnych wielkich amerykańskich kompanii powiązanych z Pentagonem) w kilka całkowicie bezsensownych pod względem politycznym wojen. Ron Paul, który był od 1963 do 1968 roku lekarzem wojskowym, wie doskonale, czym było piekło wojen nazywanych lakonicznie operacjami wojskowymi. Wojna w Korei czy Wietnamie została sprowokowana specjalnie przygotowanymi incydentami. Kongres nigdy nie wyraził zgody na retorsje militarne. Dzisiaj Wietnam jest jednym z liczących się partnerów handlowych USA. Bez bombardowań i tysięcy trupów po obu stronach można się doskonale dogadać za pomocą wolnej wymiany towarowej. Jednak wojna to także gigantyczne źródło dochodów. Każdego dnia specjalne i zastrzeżone tajemnicą państwową zamówienia rządowe przynoszą zysk jednej ze 100 kompanii w wysokości co najmniej 5 milionów dolarów. Ogromne korporacje mają podpisane na całe dekady umowy na dostawę sprzętu dla sił zbrojnych USA. Wśród nich są także: IAI (Israel Aerospace Industries) oraz IMI (Israel Military Industries Ltd. ). Czy kongresman Paul jest świadom, że kto próbuje wkładać dłonie w tę machinę zbrojeniową, ten zawsze traci palce?

Podobnie jak Ron Paul uważam, że decyzje o wysłaniu wojsk do Iraku i Afganistanu należą do najgłupszych w całej historii USA. Bliski Wschód jest węzłem gordyjskim, którego nie da się przeciąć. To pułapka dla każdego, kto chce interweniować w konflikty między Semitami. Rola Ameryki jako promotora „demokracji” i „wolności światopoglądu” jest iście żałosna. Jaką logiką kierują się kolejne rządy w Waszyngtonie skoro w imię szerzenia rzekomej demokracji amerykańska armia łamie prawa człowieka i obala dyktatorów, których wkrótce zastępują jeszcze gorsi dranie, w dodatku o wiele bardziej wrogo nastawieni do cywilizacji Zachodu? Czy można uczyć arabskich chłopów i pustynnych nomadów o wolnościach obywatelskich, okupując ich terytorium bez wypowiedzenia wojny oraz wtrącając ich rodaków do nowoczesnych izb tortur w kacetach takich jak Guantánamo? Ron Paul ma pod każdym względem rację, głosząc konieczność powrotu do doktryny Monroe’a. Problem jednak w tym, że to postulat, którego nie da się zrealizować. Zresztą już wkrótce nadejdzie prawdziwy test dla tych poglądów. Będzie nim bardzo prawdopodobna wojna z Iranem.

Wsparcie ogniowe?

Najgorszą wiadomością dla każdego pretendenta do prezydentury amerykańskiej byłaby w tym roku informacja o rozpoczęciu bombardowań irańskich instalacji nuklearnych przez Siły Obronne Izraela. Oznaczałoby to bowiem, że kandydat będzie musiał się opowiedzieć za konkretnym rozwiązaniem niezależnie od tego, jak sytuacja będzie się rozwijać. Z góry wiadomo, że wojna z Iranem byłaby kolejną pułapką dla armii amerykańskiej. A czy wojna ta jest w ogóle realna? Bardziej realna niż się to może wydawać!

Francuski tygodnik „Le Canard Enchaîné” opublikował artykuł, w którym powołując się na francuskie źródła wojskowe i wywiadowcze oraz na swoich informatorów w armii izraelskiej, przedstawia perspektywę rozwoju nowego konfliktu zbrojnego na Bliskim Wschodzie. Tym razem jednak może to być wojna na wielką skalę, o globalnych konsekwencjach. Wiele wskazuje, że Sztab Generalny Sił Obronnych Izraela (IDF) jest przygotowany do zmasowanego uderzenia lotniczego i rakietowego na irańskie instalacje nuklearne. Już w marcu 2010 roku największy izraelski dziennik „Haaretz” opublikował wywiad z szefem izraelskiego wywiadu – dyrektorem Meirem Daganem – który kategorycznie stwierdził, że Islamska Republika Iranu posiada głowice nuklearne, w które może uzbroić swoje najlepsze rakiety Szahab-3. Były prezydent Iranu, Ali Akbar Haszemi Rafsandżani, wyjawił w jednym z wywiadów prasowych, że Szahab-3 mają zasięg do 2 tys. kilometrów. Informacje te potwierdza raport CIA z marca 2010 roku, oparty prawdopodobnie na zeznaniach Szahrama Amira – wpływowego profesora na uniwersytecie Malika Asztara w Teheranie, który miał dostęp do najtajniejszych informacji dotyczących irańskiego programu atomowego. Profesor Amir zaginął w 2009 roku w niewyjaśnionych okolicznościach. W opinii redakcji „Le Canard Enchaîné” Amir żyje i jest tajnym współpracownikiem CIA.

Tygodnik podkreśla też, że szef sztabu Izraelskich Sił Obronnych, generał Benny Gantz, spotkał się potajemnie we Francji z dowódcami sztabów sił zbrojnych Francji i USA w celu poinformowania ich o zbliżającym się terminie zmasowanego ataku na Iran. Gen. Gantz miał podobno zawiadomić francuskich i amerykańskich partnerów, że atak nastąpi po fiasku negocjacji sześciu mocarstw z Teheranem. W listopadzie zmobilizowano i ściągnięto do Izraela wszystkich żołnierzy oddziałów specjalnych, którzy stacjonują za granicą. Do kraju wracają też w trybie pilnym zawodowi żołnierze izraelscy pracujący na długoletnich kontraktach we francuskich firmach. Doniesienia „Le Canard Enchaîné” potwierdził izraelski portal DEBKAfile, który jest znakomicie zorientowany w militarnych sprawach Izraela. DEBKAfile dodaje jeszcze, że Izrael zamierza zaatakować nie tylko obiekty nuklearne Teheranu, ale również obiekty wojskowe jego sprzymierzeńców. A to oznacza, że można spodziewać się huraganowego ataku izraelskiego na syryjskie baterie rakiet i lotniska oraz libańskie bazy Hezbollahu i Hamasu w Strefie Gazy. To w sposób oczywisty może wywoła niezadowolenie także wśród sunnickich krajów arabskich.

O skuteczności izraelskiej akcji prewencyjnej decydować będzie czas, szybkość jej realizacji i chirurgiczna wręcz precyzja pacyfikacji celów. Działania logistyczne izraelskich sił zbrojnych wskazują, że szykują się one na wojnę błyskawiczną. W odpowiedzi Iran może użyć 26 zestawów rakiet Szahab-1 o zasięgu operacyjnym od 350 do 1000 km, 25 zestawów rakiet Szahab-2 rażących cele odległe o 750 km i 19 zestawów Szahab-3 o możliwym zasięgu 2000 km. Oprócz tego w skład sił rakietowych Iranu wchodzą systemy rakietowe typu Battlefield i kilkaset rakiet obrony powietrznej.

Czy Izrael poradzi sobie sam, bez wsparcia niechętnych do wojny Amerykanów? Wiele wskazuje, że interwencja sojusznika będzie konieczna. I nie chodzi jedynie o słowną czy pisemną deklarację poparcia dla działań „najważniejszego sojusznika Ameryki” na Bliskim Wschodzie, ale o realne wsparcie logistyczne i ogniowe. A to może bardzo namieszać w amerykańskim roku wyborczym. Jedyną osobą, która w takiej sytuacji będzie miała gotową receptę polityczną, będzie właśnie kongresmen Ron Paul, który – jeżeli wierzyć w jego konsekwentny charakter – odmówi wsparcia dla izraelskiej akcji wojskowej. I chociaż pozyska zapewne sympatię dużej części elektoratu, zostanie skazany na polityczne ukrzyżowanie przez media, które są zdominowane przez wpływowe lobby proizraelskie.

REKLAMA