Prokuratura wojskowa i próba samobójcza płk. Przybyła w kontekście WSI

REKLAMA

Wojskowa prokuratura, która kilka miesięcy temu skompromitowała się procesem w sprawie Nangar Khel, od lat nie była w stanie poradzić sobie z najpoważniejszymi aferami wewnątrz armii. Nieudana próba samobójcza pułkownika Mikołaja Przybyła odsłoniła jedynie degrengoladę tej instytucji. Tym większą, że w całej sprawie nie można wierzyć żadnej z zainteresowanych stron

Pułkownik Mikołaj Przybył, który w poniedziałek 9 stycznia próbował popełnić samobójstwo, odpowiedzialny był za śledztwo w sprawie wycieku informacji z postępowania przygotowawczego prowadzonego przez Naczelną Prokuraturę Wojskową pod sygnaturą Po Śl 54/10. To śledztwo w sprawie katastrofy Tupolewa pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 roku. Postępowanie z góry skazane było na niepowodzenie. Do akt śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej dostęp ma prawie tysiąc osób: grupa prokuratorów prowadzących, pełnomocnicy rodzin, eksperci oraz rodziny ofiar. Przy tak ogromnej grupie osób zainteresowanych „przecieki” były naturalną koleją rzeczy. Tym bardziej iż rodziny części ofiar starały się wykorzystać sprawę do ataków politycznych na rząd Donalda Tuska. Śledztwo mające na celu wyjaśnienie, kto przekazywał materiały dziennikarzom (z własnego doświadczenia wiem, że nie była to jedna osoba), było więc od początku skazane na porażkę. Zastanawiać może fakt, iż sprawą zajęła się prokuratura wojskowa, choć z powodzeniem można ją było powierzyć dowolnej prokuraturze rejonowej. Jeszcze dziwniejsze jest to, że sprawą zajął się sam prokurator Przybył, który w poznańskiej prokuraturze wojskowej pełnił funkcję – przypomnijmy – naczelnika wydziału do walki z przestępczością zorganizowaną. Czyżby szefowie wojskowej prokuratury stali na stanowisku, iż za wyciekami informacji z najważniejszego dla Polski śledztwa stoi jakaś urojona „zorganizowana grupa przestępcza”?

REKLAMA

Człowiek honoru

Pułkownik Mikołaj Przybył zorganizował konferencję prasową, aby – jak zaznaczył – bronić honoru wojskowej prokuratury. Było to konsekwencją medialnych informacji, iż w czasie śledztwa bez zgody sądu występowano o bilingi telefoniczne i zapisy SMS-ów dziennikarzy zajmujących się katastrofą smoleńską. W czasie konferencji kategorycznie podkreślał, iż prokuratura przestrzegała prawa i nie inwigilowała dziennikarzy. Z tych wypowiedzi nie wynika, że zapytania o bilingi i SMS-y nie było. Być może były, ale zostały uzyskane w sposób zgodny z prawem – tj. po uprzedniej zgodzie sądu. Jeśli tak było (a wszystko na to wskazuje), mielibyśmy do czynienia z prawdziwym skandalem – oto wojskowa prokuratura inwigiluje przedstawicieli czwartej władzy, naruszając w ten sposób ich prawo do tajemnicy dziennikarskiej. I to w sprawie śledztwa, które polskiemu wymiarowi sprawiedliwości chluby nie przynosi (najdelikatniej mówiąc).

Jednak wiarygodność prokuratora Przybyła znacząco umniejszają dwa fakty. Po pierwsze: krytykował on pomysł połączenia prokuratury wojskowej i cywilnej, czyli jedyną receptę na poprawę efektów pracy nieudolnej i skompromitowanej prokuratury wojskowej. Po drugie w końcu: po nieudanej próbie samobójczej w obronę wziął go naczelny prokurator wojskowy – generał Krzysztof Parulski – współodpowiedzialny za nieudolne prowadzenie śledztwa smoleńskiego i katastrofalne zaniechania funkcjonariuszy państwowych „wyjaśniających” tę sprawę. Co ciekawe jednak, prokurator Krzysztof Parulski, który tak chwalił swojego podwładnego z Poznania, zaprzeczył temu, aby jakaś grupa przestępcza wydała na niego wyrok śmierci. Prokurator Przybył twierdził zaś, że było to konsekwencją prowadzonych przez niego śledztw przeciwko osobom okradającym polską armię. Rodzi się smutne pytanie o sens i wartość armii, która w swoim łonie pozwala na funkcjonowanie zorganizowanych grup przestępczych. Nie bez zasady będzie również postawienie pytania o wartość bojową i śledczą pułkownika Przybyła, który – postawiony w trudnej sytuacji – nie wytrzymał psychicznie i próbował strzelić do siebie (i nawet to mu się nie udało). Wszystkie te okoliczności to kolejna porażka polskiej prokuratury wojskowej – od kilku lat notującej klęskę za klęską. Czy pułkownik Przybył rzeczywiście wpadł w desperację? A może w ostatnich miesiącach za dużo się dowiedział o tym, co faktycznie dzieje się w instytucji, która go zatrudniła.

Ciąg kompromitacji

Gdy w 2006 roku Sejm uchwalił ustawy o wojskowych służbach specjalnych, powstały dwie komisje ds. Wojskowych Służb Informacyjnych: Komisja Likwidacyjna i Komisja Weryfikacyjna. Miały one doprowadzić do przekształcenia skompromitowanych WSI w nowoczesne służby realizujące zadania wywiadowcze i kontrwywiadowcze. Efektem prac Komisji Weryfikacyjnej WSI było złożenie kilkunastu zawiadomień o podejrzeniu popełnienia przestępstw przez żołnierzy WSI. Wśród nich były takie zbrodnie jak szpiegostwo, nielegalny handel bronią, handel narkotykami wspólnie z gangiem pruszkowskim, mokotowskim i „Baraniną”. Na to nałożyły się również nielegalne gry WSI, które poprzez podstawione spółki pozwalały oficerom WSI zarabiać miliony złotych na „aferach paliwowych”. Równolegle zawiadomienia do prokuratury wysyłała Komisja Likwidacyjna kierowana przez Sławomira Cenckiewicza. Wśród ciekawszych były m.in. zawiadomienia o tzw. wyprowadzaniu na zewnątrz agentury WSI, czyli wynoszeniu teczek najcenniejszych agentów poza siedzibę tej instytucji.

Wśród nich była teczka pracy wpływowego dziś polityka Platformy Obywatelskiej (z najbliższego otoczenia Donalda Tuska), szantażowanego bardzo poważnymi materiałami o charakterze obyczajowym oraz udziałem w „praniu” pieniędzy gangu mokotowskiego i pruszkowskiego. Ściśle tajne zawiadomienia wychodzące z Komisji Weryfikacyjnej WSI zaowocowały najważniejszymi śledztwami. Wynikało to m.in. z determinacji, jaką w ściganiu zbrodni WSI wykazywał Tomasz Szałek – ówczesny szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej.

Z informacji „Najwyższego CZASU!” wynika, że najpoważniejsze zarzuty (m.in. udziału w nielegalnym handlu bronią, szpiegostwa) miało usłyszeć ponad 100 najważniejszych oficerów WSI, wśród których znalazł się generał Marek Dukaczewski – ostatni szef WSI.

Zmiana warty

Celu nie udało się osiągnąć. W listopadzie 2007 roku, gdy władzę w Polsce przejął gabinet Donalda Tuska, niezłomny prokurator Szałek został natychmiast odsunięty. W fotelu szefa wojskowych śledczych zastąpił go Krzysztof Parulski – w latach 80. członek PZPR charakteryzujący się wyjątkową gorliwością w wykonywaniu poleceń władz. Charakterystyczne jest, że wielka kariera prokuratorska Parulskiego rozpoczęła się w 1982 roku, gdy w Polsce trwał stan wojenny. Charakterystyczne jest również to, że niemal natychmiast po tym, jak Parulski objął funkcję naczelnego prokuratora wojskowego, najważniejsze śledztwa w sprawie afer z udziałem WSI zostały wyhamowane. W efekcie nie doszło do oskarżenia ani jednego byłego funkcjonariusza WSI o przestępstwo. Osoby objęte zawiadomieniami komisji Macierewicza (jak choćby generał Marek Dukaczewski) nigdy nie zostały pociągnięte do odpowiedzialności karnej. Nigdy też nie zostały nawet wezwane do złożenia wyjaśnień. Zaraz po odwołaniu Antoniego Macierewicza z funkcji szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego do służb zaczęto przyjmować oficerów negatywnie zweryfikowanych przez jego komisję.

Powierzano im również kluczowe stanowiska w nowych służbach. M.in. w gabinecie nowego szefa SKW zatrudniono pułkowników Artura B. i Dariusza B. Z czasem stopniowo zaczęto nowe służby zasilać dawnymi funkcjonariuszami, niwecząc w ten sposób wielomiesięczne prace komisji Macierewicza. Z informacji „Najwyższego CZASU!” wynika, że nie były odosobnione przypadki zatrudniania osób, którym komisja wystawiła negatywną ocenę (najczęściej miało to jedną z dwóch podstaw: albo ukończenie w latach 80. akademii wywiadowczej w ZSRS, albo udział w aferach wymierzonych w bezpieczeństwo państwa). Wszystko to oznaczało, że nowe, zreformowane przez Macierewicza służby wojskowe przejęli de facto ludzie z WSI! Za cichą zgodą i aprobatą wojskowej prokuratury, która umarzając bezpodstawnie śledztwa, zdjęła z tych ludzi zagrożenie odpowiedzialnością karną.

Wpadka za wpadką

Sama zaś prokuratura wojskowa notowała nadal wpadkę za wpadką. Pierwszą było zatrzymanie żołnierzy oskarżonych o zbrodnię wojenną w Nangar Khel. Wyprowadzano ich z domów w świetle jupiterów, potem aresztowano, potem medialnie zrobiono z nich bandytów. Wszyscy zostali później uniewinnieni przez wojskowy sąd w Warszawie (sprawa bezprecedensowa).

Z kolei w kwietniu 2010 roku Wojskowa Prokuratura Okręgowa wszczęła śledztwo w sprawie tragedii smoleńskiej. Ta ostatnia sprawa stanowi dziś największą kompromitację wojskowej prokuratury. Wychodzi bowiem na jaw, że ubrani w oficerskie mundury śledczy z zawziętością ścigali dziennikarzy ujawniających prawdę i osoby udzielające im informacji (niżej podpisany miał wątpliwą przyjemność przekonać się o tym na własnej skórze). Nie potrafili za to wyjaśnić okoliczności tragedii, a przedstawiając swoje „ustalenia”, wpisywali się w ton narzucany przez Tuska, Putina i komisję Millera. Ustalenia zespołu Macierewicza badającego okoliczności upadku tupolewa to dziś największy policzek dla wojskowej prokuratury (tym większy, że NPW nie odniosła się do tez posła PiS). Degrengolada wojskowej prokuratury sięgnęła dna. Jeśli pułkownik Przybył chciał na to zwrócić uwagę, to swoim strzałem osiągnął cel. Nie osiągnął jednak i nie osiągnie nic więcej. Afery w armii, które przynoszą milionowe zyski ludziom z WSI (i kierowanym przez nich politykom z PO), są zbyt lukratywnym biznesem, aby jeden pułkownik mógł cokolwiek zmienić.

Nawet mimo najszczerszych chęci.

/Tytuł oryginalny artykułu to „Strzał w prokuraturę”. Administrator strony popełnił błąd w zmienionym tytule sugerując, że to generał Krzysztof Parulski popełnił samobójstwo (oczywiście nie ma to pokrycia w tekście i stanie faktycznym). Przepraszamy za ten lapsus!/

REKLAMA