Wolnym rynkiem uderzyć w pijanych kierowców

REKLAMA

Rośnie liczba pijanych kierowców zatrzymanych przez policję. Rośnie też liczba wypadków drogowych spowodowanych jazdą pod wpływem alkoholu. Każdego tygodnia rozgrywa się na polskich drogach dramat porównywalny z zawaleniem się dachu na katowickiej hali wystawowej. Co najmniej połowa ofiar wypadków drogowych to skutek nadużywania alkoholu. Kontrole policyjne dwoją się i troją. Nic nie pomaga. Co bardziej zatroskani obywatele domagają się zdecydowanej reakcji i wyższych kar. Jedni chcą wyroków więzienia, inni konfiskaty samochodu, jako narzędzia zbrodni, są też tacy, jak np. red. Tomasz Sommer, którzy uważają, że nie ma o czym mówić, bo problem pijanych kierowców jest rozdmuchany przez media, co więcej – jest przykładem nadużywania prawa ze strony policji i zbytniej ingerencji w życie polskich kierowców.

Bez względu na to, kto ma rację, jedno jest pewne: w kierowcach jeżdżących po wypiciu alkoholu zanika nie tylko poczucie przyzwoitości, ale wręcz instynkt samozachowawczy. Cokolwiek by o tym zjawisku myśleć, ktoś, kto prowadzi pojazd pod wpływem alkoholu, jest zagrożeniem dla innych i trzeba go z drogi wyeliminować. Jak to uczynić, skoro nie jest w stanie zapanować nad nim natura, rozsądek, a nawet policja? Odpowiedź, jak w większości podobnych problemów jest prosta. Dopóki problemem będzie zajmować się państwo, dopóty na polskich drogach będzie lać się krew. Jedynym naprawdę skutecznym antidotum na zagrożenie ze strony pijanych kierowców jest… rynek. Kara w postaci mocnego uderzenia po kieszeni, równie skutecznie jak śmierć w wypadku, jest w stanie wyleczyć z jazdy po pijanemu każdego. Przy czym ma to być kara, a nie zemsta.

REKLAMA

Marzenie

Mam przyjaciela, który kocha ostrą jazdę. Od lat marzył o porsche carera 911. W końcu zdobył duży kontrakt i postanowił marzenie zrealizować. Kupił sobie tego porsche, a dokładniej – wziął samochód w leasing. Pierwsze, co zrobił po wyjeździe od dilera, to odwiedził przyjaciół. Któż nie chce się pochwalić takim nabytkiem? Nie obyło się bez lekkich trunków. W drodze powrotnej miał pecha, zatrzymał go policjant. W Stanach Zjednoczonych, bo tam się rzecz działa, policja jest nieubłagana. Mimo iż według polskiej miary zawartość alkoholu w jego krwi nie przekraczała 0,8 promila, został brutalnie zakuty w kajdany i aresztowany. Kilka godzin później, po uiszczeniu dość wysokiej (40 tys. dol.) kaucji, bo to był już jego drugi DUI (Driving Under Influence – czyli jazda pod wpływem) został zwolniony. Kilka tygodni później odbyła się rozprawa sądowa. Wyrokiem sądu, zawieszono mu prawo jazdy na trzy lata, zezwalając jedynie na dojazd do pracy i z powrotem, wymierzając dodatkowo karę grzywny 1500 dol. Nieco więcej, bo 7 tys. dol., kosztował go adwokat. Amerykańskie sądy, podobnie jak i w Polsce, są wobec kierowców jeżdżących „pod wpływem” stosunkowo łagodne. Gorzej z firmami ubezpieczeniowymi. Jeszcze skazany dobrze nie zebrał myśli po rozprawie sądowej, gdy otrzymał list od ubezpieczyciela, w którym go informowano, że w związku z drastycznym naruszeniem kontraktu ubezpieczeniowego (a nie przepisów drogowych – przyp. JMF) jego dotychczasowa polisa przestaje od nowego miesiąca obowiązywać. Jeśli nadal chce być w firmie ubezpieczony, to oni chętnie się tego podejmą, tyle że w ramach „kategorii wysokiego ryzyka”. O ile wykupiona przed dwoma miesiącami polisa standardowa kosztowała 1700 dol. rocznie, o tyle polisa „wyższego ryzyka” miała kosztować, bagatela, 33 tys. dol. rocznie. Żeby zapłacić 33 tys. dol. rocznie, trzeba zarobić ok. 52 tys. dol., a to dość przyzwoita pensja. Na szczęście – pomyślał przyjaciel – na rynku działa więcej firm ubezpieczeniowych, rozpoczynając poszukiwanie korzystniejszej oferty u konkurencji. Mimo intensywnych starań, tańszej polisy nie znalazł. Miał więc do wyboru, albo zapłacić 33 tys. dol., albo zrezygnować z jazdy porsche, tym bardziej że do kosztów składki dochodziło miesięcznie 1300 dol. z tytułu „leasingu”. Na tyle to go stać nie było. Zdecydował, że odda porsche właścicielowi. Pozbycie się samochodu zwalniało go z obowiązku posiadania ubezpieczenia. Przy tych opłatach taniej wychodziło korzystanie z taksówki. Jednakże oddanie samochodu wziętego w leasing nie odbywa się, ot, tak sobie. Można go co prawda oddać, ale nie zwalnia to z obowiązku płacenia rat. Trzeba samochód wykupić, a to by oznaczało aż 96 tys. dol. gotówką. Na tyle pieniędzy nie było go stać. Z drugiej strony, do końca umowy pozostało 44 raty, łącznie blisko 53 tys. dol. wyrzucone w błoto; przecież po zakończeniu leasingu samochód nadal nie był jego. Aby go mieć na własność, musiałby wyłożyć ekstra 50 tys. dol. Prawnik poradził mu, by porsche sprzedał. I tak się ostatecznie stało. Po czterech miesiącach (dodatkowo 4800 dol.) udało mu się namówić przyjaciela, który za 60 tys. dol. kupił od niego to marzenie. Mimo, iż do ceny wykupu, bez czego by nie mógł samochodu sprzedać, dopłacił ponad 30 tys. dol., było to rozwiązanie najtańsze. Łącznie, wliczając w to koszty swego transportu przez trzy lata, uciążliwych opłat za szkolenia dla kierowców nadużywających alkoholu, czasu, zdrowia, wstydu i innych upokorzeń – ta jedna jazda kosztowała go ponad 100 tys. dol. Prawdopodobieństwo, że kiedykolwiek zdecyduje się na podobne ryzyko, jest stosunkowo niewielkie.

Bariery

Kierowca jadący w Polsce pod wpływem alkoholu ma przed sobą znacznie łagodniejszą perspektywę. Polskie sądy są wyrozumiałe, a rynku do głosu się nie dopuszcza. Jedna z gazet („Rzeczpospolita”, w 2006 roku – dop. red.) donosiła, że kobieta, która w wypadku spowodowanym przez pijanego kierowcę straciła rękę, otrzymała od sprawcy w procesie cywilnym odszkodowanie w wysokości 12 tys., czyli mniej więcej tyle, ile z własnej kieszeni wydała na swoje leczenie. Podobno sąd uwzględnił skruchę sprawcy, a zwłaszcza to, że na więcej nie było go stać! Społeczeństwo, a nie sprawca, zapłaciło za jej akcję policji, za pogotowie ratunkowe, za leczenie, operacje chirurgiczne, zasiłki chorobowe, a potem za rentę inwalidzką. Można powiedzieć, że sąd stanął w tej sprawie po stronie sprawcy i ofiary, przeciw reszcie społeczeństwu. I tak się zwykle dzieje. Na szczęście sprawca otrzymał wyrok w zawieszeniu. W przeciwnym razie rachunek wystawiony podatnikowi byłby jeszcze wyższy.

Czy taka postawa może kogoś do jazdy po pijanemu zniechęcić? Tym bardziej że spora część pijanych kierowców wykupuje się policji na miejscu zatrzymania za kilka tysięcy lub mniej, to jest znacznie poniżej wartości rynkowej przestępstwa, zaś firmy ubezpieczeniowe, w obawie przed posądzeniem o „praktyki monopolowe” czy „dyskryminację”, właściwie nie podnoszą wysokości składek ubezpieczeniowych sprawcom takich wypadków. Odebranie prawa jazdy nie jest żadnym rozwiązaniem. Raz, że
można je stosunkowo łatwo odzyskać, dwa – że i tak blisko 40 proc. osób z zatrzymanymi prawami jazdy jeździ nadal, tyle że bez prawa jazdy.

Rynek byłby znacznie skuteczniejszym rozwiązaniem. Bo rynek jest obiektywny i reprezentuje prawdziwą ofiarę, i jej interesy. Wynagrodzi więc krzywdy tym wszystkim, którzy ponieśli stratę: ofierze wypadku, jej rodzinie, pracodawcy, firmie ubezpieczeniowej etc. A co ważne, przekupić się nie da. Czy sędzia skazujący bandytę na symboliczną karę utożsamia się z interesem jego ofiary? Oczywiście, że nie. Albo jaką korzyść ma policjant z ukarania pijanego kierowcy? Dużo lepiej wychodzi na tym, jeśli go uwolni za wziątek. Wystarczy więc, jak piszą w „Rynku i Wolności” Linda i Morris Tannehillowie, by zamiast zemsty państwa w stosunku do osób dopuszczających się agresji wobec innych ludzi zastosować przymus wypłaty odszkodowania ofiarom. Wolny rynek, jak wskazuje chociażby przykład posiadacza porsche, wypracowałby system wypłaty takich odszkodowań, nie tylko inny, ale i lepszy od obowiązującego dziś systemu państwowego.

(źródło: NCZ!, 20/2006; publikujemy w ramach cyklu tekstów archiwalnych, które nie poddały się upływowi czasu i prezentują “ostre”, często kontrowersyjne poglądy naszych Autorów; przedruk tylko za zgodą redakcji)

REKLAMA