Dług emerytalny. Krótka historia reformy emerytalnej

REKLAMA

Oprócz sięgającego ponad 850 miliardów złotych długu państwowego, który wykazywany już jest w statystykach, narasta drugi dług. Jeszcze ciągle ukryty, ale z każdym rokiem będzie go coraz więcej i w kolejnych latach uderzy ze zdwojoną siłą, obnażając pustą kasę zrujnowaną przez lata upaństwawiania wszystkiego. To dług emerytalny – zobowiązania podjęte przez instytucje państwowe (głównie Zakład Ubezpieczeń Społecznych) w imieniu przyszłych pokoleń w celu spłaty obecnego pokolenia płacącego składki na poprzednie pokolenia. A ponieważ przyszłych pokoleń nie widać, nie za bardzo będzie kto miał ten dług spłacać. Jego wysokość na dzień dzisiejszy może przekraczać nawet 5 bilionów złotych.

Łobuzek Buzek

REKLAMA

Największe spustoszenie w kieszeniach polskich pracowników poczyniła reforma emerytalna z 1999 roku przeprowadzona przez rząd profesora Jerzego Buzka. Najbardziej znana jest ta reforma z wprowadzenia przymusowego drugiego filara, który w skrócie polegał na kupowaniu obligacji państwowych, za który to zakup prywatne fundusze emerytalne całkiem legalnie życzyły sobie 7-procentową prowizję. Tymczasem na rynku poprzez niektóre banki oraz placówki pocztowe odbywa się to bez żadnych opłat. Później, w 2010 roku, prowizja ta została słusznie obniżona przez rząd Donalda Tuska o połowę; chociaż jeszcze więcej Tusk by osiągnął, gdyby zlikwidował przymus OFE – wtedy z pewnością owa prowizja sama by się unormowała gdzieś na poziomie pomiędzy 0 a 0,5%, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie zapłaciłby więcej za coś, co można zrobić samemu za darmo, tracąc odrobinę czasu (stąd te maksymalne 0,5%). Tak wysokie prowizje od przymusowych składek, co miesiąc pobieranych i przekazywanych przez ZUS, za coś, co na rynku jest usługą darmową, spowodowały, że rentowność Powszechnych Towarzystw Emerytalnych (zarządzających OFE) zbliżona jest do rentowności narkobiznesu. Ale reformy Buzka, oprócz złudnej nadziei na emerytury pod palmami (czy ktoś jeszcze pamięta te spoty reklamowe z emerytami na Karaibach?), przyniosły jeszcze jedno, o wiele groźniejsze dla podatników rozwiązanie – indywidualne zapisy prowadzone przez Zakład Ubezpieczeń Społecznych.

Od tego momentu (i również wstecz dla osób urodzonych po 1949 roku) ZUS miał prowadzić dla każdego, kto ma opłacane składki emerytalne, specjalne konto, z którego wynika, kto i ile odłożył. Na podstawie tego ZUS prognozuje również przyszłą emeryturę. System wydaje się w swojej istocie sprawiedliwy. Kto więcej pracuje i więcej zarabia, może liczyć na większą emeryturę. Szkopuł w tym, że tak naprawdę ZUS nie odkłada ani jednego grosika na indywidualne emerytury, bo potrzebuje pieniędzy na wypłaty obecnych, a i na to właściwie mu nie starcza. A to, co wysyła w corocznych informacjach do ubezpieczonych, to tak naprawdę tylko zapisy na kartce (powstałe oczywiście na podstawie bardzo drogiego systemu zaproponowanego ZUS-owi przez pana, który za rządów PiS poszukiwany był jako Ryszard K. listem gończym, ale który za rządów PO mógł już zupełnie zapomnieć o tym, że był kiedyś zaszczuty i spotykały go jakieś nieprzyjemności) i nic więcej. Tylko że te zapisy to pewna forma zobowiązania złożonego przez państwo, że jeśli podatnik będzie uczciwie płacił swoje składki, to w przyszłości otrzyma taką a taką emeryturę.

Obecnie średnia emerytura wynosi w Polsce 1795 zł brutto miesięcznie. Wg kalkulatora ZUS, 25-letni mężczyzna zaczynający pracę w 2010 roku i zarabiający średnią krajową (3558 brutto) może liczyć w przyszłości (wg dzisiejszej wartości pieniądza) na 2896,07 złotych emerytury. Jak to się ma do dzisiejszej średniej emerytury w wysokości 1795 zł? Zapisy zusowskie są tak naprawdę tylko i wyłącznie zapisami – i niczym więcej. Ci, którzy z niecierpliwością i wypiekami na twarzy czekają na coroczne odcinki z wartością zgromadzonego kapitału oraz przyszłą prognozą emerytury, mogą się solidnie rozczarować. Ale istniejące zapisy stwarzają złudzenie, że jakieś pieniądze są gromadzone, że istnieje jakiś kapitał i wreszcie że emerytura jest pewna.

Jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych, Benjamin Franklin, mawiał, że pewne na tym świecie są tylko śmierć i podatki. Jednak o ile pewne są składki zusowskie, o tyle emerytura zapisana w dokumentach tej instytucji pewna już być nie może. Bo żeby można było wypełnić te zobowiązania, ktoś musi w przyszłości odprowadzać składki. Obecnie na rynku pracy pozostają dwa wyże demograficzne – urodzonych w latach 50. oraz 80. ubiegłego wieku. W momencie gdy dzisiejsi pięćdziesięcioparolatkowie zejdą z rynku pracy, nie tylko ubędzie duża liczba płatników składek, ale przybędzie ogromna rzesza osób pobierających emerytury.

Gigantyczny dług emerytalny

Wartość zapisów na rzecz emerytów, które już poczynił Zakład Ubezpieczeń Społecznych, nie jest żadną tajemnicą. We wrześniu ubiegłego roku „Dziennik Gazeta Prawna” ujawnił, że zapisy w systemie zusowskim obejmują zobowiązania wobec emerytów na kwotę 2,07 biliona złotych. Tyle już w naszym imieniu, na podstawie reformy przeprowadzonej przez rząd Jerzego Buzka, ZUS obiecał wypłacić płatnikom składek. A to nie koniec, bo suma ta z każdym rokiem będzie rosnąć. Kwoty tej nie podważa nawet prezes ZUS Zbigniew Derdziuk, który potwierdził, że jest to ok. 2 bilionów złotych. Ale to nie wszystko. Dwa lata temu uczeni z Uniwersytetu we Fryburgu dokonali obliczeń na zamówienie Europejskiego Banku Centralnego odnośnie zadłużenia emerytalnego wobec wszystkich obywateli do 2050 roku. Niemieckim naukowcom wyszło, że Polska do tego czasu będzie miała zobowiązania emerytalne na kwotę – przy aktualnie obowiązujących zasadach (wiek emerytalny – 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn; lada chwila te zasady ulegną zmianie) – równą 360% produktu krajowego brutto w 2006 roku. Przekłada się to na realną kwotę w wysokości 3,8 biliona złotych. Mówiąc jeszcze brutalniej: 38 milionów obywateli będzie musiało do 2050 roku oddać w składkach i podatkach na emerytury po 100 tysięcy złotych. Biorąc pod uwagę, że nie wszyscy będą pracować i nie wszyscy będą płacić składki emerytalne, kwotę tę można zwiększyć nawet o 50%. Sumy te są gigantyczne i może się wydawać, że nie do udźwignięcia. Ale jeżeli rozłożymy 3,8 biliona złotych na 45 lat – a na tyle robiona była prognoza niemieckich naukowców – to okazuje się, że wychodzi 85 miliardów zł rocznie. Czyli naprawdę niewiele, biorąc pod uwagę, że w 2011 roku na emerytury poszło 111 miliardów. Niemcy nie uwzględnili ani wzrostu świadczeń, ani również wzrostu wpływów z tytułu składek. Można więc przyjąć, że skoro w 2006 roku zobowiązania emerytalne osiągnęły 360% PKB, który Anno Domini 2011 wyniósł 1,5 biliona złotych, to i zobowiązania wzrosły proporcjonalnie do ok. 5 bilionów złotych (przyjmując, że przez te ostatnie pięć lat spłaciliśmy ok. 400 miliardów zł zobowiązań emerytalnych). Wydaje się, że obecny rząd jest świadom tego zagrożenia i dlatego chce podnieść wiek emerytalny i wydrenować Otwarte Fundusze Emerytalne.

Podniesienie wieku emerytalnego o dwa lata dla mężczyzn oraz o siedem lat dla kobiet spowoduje, że z tych zobowiązań lekką ręką zniknie kilkaset miliardów. I co dziwne, wydaje się że większość społeczeństwa jest z tym zupełnie pogodzona. Mamiona wyższą emeryturą nie widzi tego, że wyższa emerytura otrzymywana w krótszym niż dotychczas okresie jest de facto emeryturą niższą. Co z tego, że emeryt otrzyma nawet 10 tysięcy złotych emerytury, jeżeli będzie się mógł nią cieszyć przez jeden miesiąc.

Obliczenia niemieckie, mimo iż szokujące, nie są do końca sprawiedliwe, podobnie jak i podawanie ponad 2 bilionów zobowiązań zusowskich wynikających z obecnych zapisów. Bo przecież Zakład Ubezpieczeń Społecznych co miesiąc pobiera solidne składki od pracowników i przedsiębiorców. Dlatego właściwie powinno się (co proponowałem w artykule dla „NCz!” pt. „Dziura Tuska” z 14 marca 2009 roku) naliczać jedynie różnicę pomiędzy składkami, jakie otrzymuje ZUS, a wydatkami emerytalno-rentowymi. Jak wiadomo, różnica pokrywana jest z dopłat państwowych, czyli z innych podatków (VAT, akcyza, PIT, CIT). Do 2025 roku ZUS-owi zabraknie od 1 do 1,2 biliona złotych (wg dzisiejszej wartości pieniądza) – i to jest faktyczna skala zadłużenia wobec emerytów. Resztę pokryją składki ochoczo płacone co miesiąc. Tak więc około biliona złotych podzielone przez 16 milionów pracujących Polaków daje ok. 62,5 tysiąca złotych do zapłacenia w najbliższych 13 latach w dodatkowych podatkach – poza składkami emerytalnymi.

Niewątpliwie system emerytalny jest największym generatorem zobowiązań państwowych. Wiara w to, że można żyć ok. 27 lat na emeryturze, pobierając niemałe świadczenia (średnio 1450 zł do ręki) – tak jak jest obecnie z polskimi kobietami – to lekka przesada. Ale przyklaśnięcie pomysłowi podniesienia wieku emerytalnego jest tak naprawdę tylko ratowaniem się przed bankructwem. O ile system emerytalny nigdy nie zbankrutuje, bo zawsze będzie 231 ludzi na ulicy gotowych do podniesienia ręki w odpowiednim momencie (np. za zmniejszeniem emerytur lub podniesieniem wieku emerytalnego), o tyle tzw. system państwowej służby zdrowia może zbankrutować jak najbardziej. Szybko starzejące się społeczeństwo będzie wymagało coraz lepszej i droższej opieki zdrowotnej. Ponieważ ograbiani ze swoich dochodów podatnicy nie mają już środków na prywatne lecznictwo, pozostanie im życie na łasce państwowego szpitala i lekarza zatrudnionego w przychodni opłacanej przez Narodowy Fundusz Zdrowia. I tu dopiero będą prawdziwe problemy, przy których zmiany w systemie emerytalnym to drobna korekta.

Chyba że Polska otworzy się na obcokrajowców. Ale tak naprawdę atrakcyjna jest jedynie dla Ukraińców, a to i też pewnie już niezbyt długo…

(źródło: NCZ! 5/2012, nczas.com; przedruk za zgodą redakcji)

REKLAMA