Korwin-Mikke: Gdybym był dyktatorem w Polsce nie podpisałbym ustawy Wilczka. Dlaczego?

REKLAMA

W związku z dyskusją, którą wywołał tekst „Wilczek: Przed biurem politycznym powoływałem się na Friedmana a Jaruzelski dłońmi zatykał uszy” (tutaj) przypominamy artykuł Korwin-Mikkego, w którym autor przedstawił swoje (zapewne też części wolnościowego środowiska) poglądy na temat sensu wprowadzania „ustawy Wilczka”.

Rola tzw. ustawy Wilczka – znacznie większa niż rola 11 ustaw uchwalonych rok później w ramach realizacji „planu Balcerowicza” – jest od 20 lat pomniejszana. Z drugiej strony trzeba jednak pamiętać, że poprawki (lub popsujki…) do niej wnosili inni członkowie ówczesnego tzw. Rządu, że ostateczna zasługa jej uchwalenia przypada Sejmowi (a raczej tym Posłom, którzy za nią głosowali…), śp. Mieczysławowi F. Rakowskiemu (i p. Jerzemu Urbanowi!), którzy do tej ustawy przekonali p. gen. Wojciecha Jaruzelskiego – ale niewątpliwie projektodawcą i spiritus movens był p. Mieczysław Wilczek.

REKLAMA

Możliwość jej przywrócenia ciekawie skomentował Adam Szejnfeld – poseł Platformy Obywatelskiej, w latach 2007-2009 wiceminister gospodarki: „Gdyby była taka możliwość, to byśmy ją podjęli (…). Polska ludowa z roku 1988 roku to nie jest Polska demokratyczna z 2008 roku (…). Przez te 20 lat narosło tyle przepisów i ustaw, że nie da się tego jednym podpisem przekreślić”. Z tego cytatu wynika, że Wilczek w 1988 r. mógł jedną ustawą przekreślić prawie 50 lat komunizmu, systemu skrajne antyrynkowego, etatystycznego itd. Natomiast teraz minister biada, że 20 lat legislacji w wolnej (?) Polsce nie da się zmienić jedną ustawą. Nic dodać – nic ująć.

Przy wszystkich pochwałach, jakie wypisuję od 20 lat pod adresem wszystkich Twórców tej ustawy, oświadczam kategorycznie: Gdybym ja był dziś dyktatorem w Polsce, takiej ustawy bym absolutnie nie podpisał. Nie dopuściłbym nawet do dyskusji nad nią! Dlaczego? To chyba oczywiste? Nie…? To wyjaśniam.

Otóż podstawą „Ustawy o działalności gospodarczej” – bo tak fachowo (i słusznie) nazywana jest ta ustawa – jest pojęcie „działalności gospodarczej”. Co oczywiście wymaga zdefiniowania, czym jest „działalność gospodarcza”.

Tymczasem sklecenie przez milion mężów półeczek dla żon, by miały na czym postawić doniczkę z kwiatkiem, niczym się nie różni od uruchomienia fabryki produkującej rocznie (ho, ho!) nawet i milion półeczek. Powtarzam: nie różni się NICZYM! A ponieważ robienia półeczek w domu nie chce nikt (poza ministrem finansów, który w snach marzy aby takie coś opodatkować?) nazywać „działalnością gospodarczą” dlatego i produkcja tej fabryki też nie powinna być uznawana za „działalność gospodarczą”.

Takie pojęcie w sensie prawnym nie powinno w ogóle istnieć! KAŻDA działalność nie zakazana prawem powinna być dozwolona – i nie trzeba w tym celu wyróżniać w żaden sposób „działalności gospodarczej”.

Trzeba tylko w jakichś innych ustawach zakazać produkcji broni atomowej, być może również bakteriologicznej i chemicznej, być może nakazać rejestrację produkcji broni o pojemności większej niż sześć pocisków, zastrzec, że emitować w eter sygnał radiowy lub telewizyjny może tylko ten, kto wykupił z licytacji odpowiednie pasmo od jakiegoś organu państwowego itp. Jeszcze pewno jakieś faszystowskie przepisy, że samochód (niezależnie od tego, do czego jest używany!) powinien mieć z przodu i z tyłu tablice rejestracyjne, z przodu co najmniej jedno białe światło w nocy, a z tyłu co najmniej jedno czerwone (plus światło STOP) itd.

Ale to wszystko byłyby przepisy ogólne – a nie odnoszące się do „działalności gospodarczej”. Bomby „A” nie wolno byłoby zmajstrować w mojej szopie tak samo jak zmontować w nowoczesnej fabryce.

Nie zgodziłbym się też na jakikolwiek „kodeks pracy”. Nie widzę żadnej różnicy między umową o pracę, a umową o kupno/sprzedaż nieruchomości. Tak przy okazji: podejrzewam, że umowy zawierane przez kluby futbolowe z piłkarzami są absolutnie niezgodne z „kodeksem pracy” – a jakoś to działa… Dla uspokojenia nie siedzącej jeszcze w kryminale Lewicy można by przyjąć zapis, że przy umowach o pracę wszelkie uzasadnione wątpliwości będą interpretowane na korzyści pracodawcy („pracodawcą” jest oczywiście robotnik, bo to on daje swoją pracę; przedsiębiorca jest „pracobiorcą” czy „praconabywcą” – zdemaskujmy jedno z popularnych kłamstw semantycznych); już przedsiębiorcy by zadbali, by umowy były podpisywane. W okresie wymówienia urzędnicy Ministerstwa Pracy zadbaliby o wypichcenie 999 wzorów rozmaitych umów wzorcowych na różne okazje – by nie układać za każdym razem nowej. Chyba że zaistniałaby potrzeba…

Podatki? Nie przewiduje żadnych „podatków od prowadzenia działalności gospodarczej”. Dlaczego ludzi, którzy pracują, mielibyśmy jeszcze karać specjalnymi wymyślnymi grzywnami???!!! Podatek ryczałtowy osobisty płaciłby przecież każdy mężczyzna, podatek od powierzchni oraz od wartości nieruchomości też nie zależałby od tego, co się na terenie tej nieruchomości robi…

I znów dla uspokojenia Lewicy można by przyjąć taką werbalizację: ryczałtowy podatek osobisty (broń Boże „pogłówne” – fuj!) płaci za pracownika pracodawca (co w praktyce oznacza, że zmniejsza mu zarobki o sumę pogłów… – pardon: „ryczałtowego osobistego” – i hurtem przelewa na konto Skarbu Państwa), a ludzie wolnych zawodów, „niebieskie ptaki”, spekulanci, bumelanci, nieroby i darmozjady za karę płacą go sami za siebie. Dokładnie to samo – a jak pięknie brzmi w uszach prawdziwego miłośnika Ludzików Pracy!

Reasumując: problem, jak powinna wyglądać ustawa o działalności gospodarczej, należy do kategorii opisywanej przez śp. Stefana Kisielewskiego słowami: „Socjalizm jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się trudności… nieznane w żadnym innym ustroju”.

(źródło: NCZ! 2009; publikujemy w ramach cyklu tekstów archiwalnych, które nie poddały się upływowi czasu i prezentują “ostre”, często kontrowersyjne poglądy naszych Autorów; przedruk za zgodą redakcji; nieliczne skróty w tekście – nczas.com)

REKLAMA