Były premier Islandii przed sądem za nieudolność

REKLAMA

Niekompetentny? Nieudolny? Bezradny? Przed Trybunałem Najwyższym w Rejkiawiku rozpoczął się proces przeciwko byłemu szefowi rządu, którego „rażące zaniedbania” doprowadziły Islandię do katastrofy systemu bankowego w 2008 roku. Geir Hilmar Haarde z Partii Niepodległości był premierem w latach 2006-2009. To pierwszy przywódca na świecie, który stanął w obliczu odpowiedzialności karnej za wywołanie gospodarczego chaosu. Jednak nie traci pewności siebie. Wyzywająco odrzucił pretensje, że sterując państwową nawą powinien przewidzieć ową „awarię”. – Nie przyjmuję żadnych oskarżeń. Uznaję je za bezpodstawne – powiedział 60-letni ekonomista, przed którym maluje się niewesoła perspektywa odsiadki dwóch lat w więzieniu. Były premier dodał też z chyba udawanym zadowoleniem, że na sali sądowej będzie miał znakomitą okazję do obrony swego dobrego imienia. – Obejmując rządy, wierzyłem, że Islandię stać na to, by zostać prawdziwym międzynarodowym centrum finansowym, takim jak Luksemburg czy Nowy Jork. Nikt wówczas nie przewidział, że dojdzie do takiego krachu – wyjaśniał przed sądem.

I rzeczywiście – do 2008 roku wielu inwestorów uwierzyło w cud, że w zagubionym na dalekiej północy kraiku, w którym żyje cztery razy więcej owiec niż ludzi, można zrobić wyśmienite, iście kokosowe interesy. Ochoczo lokowali więc w tamtejszych bankach swe oszczędności i kapitały, bo banki owe dawały nadzwyczaj wysokie oprocentowanie wniesionych wkładów. I stało się. To nie dochody z odłowionych wielorybów, ubitych fok czy energia cieplna z gejzerów decydowały już o poziomie życia i dochodach Islandczyków. To tamtejsze banki stały się najbardziej lukratywną gałęzią gospodarki. A dochody trzech największych z nich aż 923 razy przekraczały roczną wartość produktu krajowego. Nadszedł jednak 2008 rok. W następstwie bankructwa amerykańskiego banku Lehman Brothers oraz zagrożenia upadłością kolejnych banków po obu stronach Atlantyku, doszło do gigantycznego kryzysu zaufania na rynku międzybankowym. Banki przestały sobie pożyczać pieniądze z powodu obaw o niewypłacalność.

REKLAMA

Fjármálaeftirlitið

Nie inaczej było na Islandii. Klienci rzucili się do bankowych kas, ale nie byli w stanie wycofać swoich depozytów i oszczędności. W ciągu tygodnia utraciły płynność finansową trzy największe banki komercyjne i po kolei padały jak muchy. Pierwszy z nich – Glitnir – został znacjonalizowany pod koniec września 2008 roku. Potem przyszła kolej na Landsbanki. Kontrola nad nim została przekazana Fjármálaeftirlitið (islandzkiemu urzędowi nadzoru finansowego). Następnie ten sam organ przejął kontrolę nad prawdziwym gigantem – Kaupthing Bank. Efekty tych zdarzeń niczym fale tsunami dotarły do brzegów innych państw. Najboleśniej odczuli je ciułacze z Holandii i Wysp Brytyjskich. Warto przypomnieć, że ponad 95 lokalnych samorządów na terenie całego Zjednoczonego Królestwa zgromadziło na kontach w islandzkich bankach miliony funtów. Swe kapitały lokowały tam także szacowne brytyjskie uniwersytety, a nawet policja. Pieniądze te przepadły niczym w dole kloacznym.

W ciągu niecałego roku wartość islandzkiej waluty zmalała o ponad 70 procent. Kapitalizacja islandzkiej giełdy spadła o ponad 90 procent. Do walki o utrzymanie wartości waluty rzucono większość rezerw finansowych. Premier Geir Haarde nadrabiał miną. W telewizyjnym orędziu deklarował, że rząd gwarantuje wypłatę środków z rachunków bankowych do wysokości 2,5 mln koron islandzkich. Zapewniał, że oszczędnościom nic nie zagraża. Niemniej wstrzymano wszystkie transakcje walutowe. Ponad pół miliona zagranicznych właścicieli depozytów w islandzkich bankach (znacznie więcej niż Islandia ma mieszkańców) zostało pozbawionych dostępu do swoich kont i na nic zdały się groźne pohukiwania z Londynu czy Amsterdamu. Ale wszystkie te środki zdały się psu na budę. Nie ustabilizowały sektora bankowego. Ludzie tracili dorobek życia i pracę, a ceny w sklepach stale rosły. W celu stabilizacji systemu finansowego Islandia pożyczyła ok. 10 mld dolarów od konsorcjum, w skład którego weszły: Międzynarodowy Fundusz Walutowy, kraje skandynawskie, Wielka Brytania, Holandia i Polska. Udział Polski miał wynieść ok. 200 mln dolarów.

Nic nie zrobił

Spolegliwy parlament gotów był uregulować długi. Nieznaczną większością (33:31 głosów) przyjął ustawę, która zakładała zwrot pieniędzy w kolejnych transzach przez 14 lat. Ale Islandczycy powiedzieli kategoryczne „NIE”. Nie pogodzili się z myślą, że znów na własnej skórze odczują skutki posunięć chciwych bankierów i nieudolnych polityków. Wystąpili do prezydenta z apelem, aby zawetował oddanie obywatelom Holandii i Wielkiej Brytanii 3,8 mld euro ulokowane wśród gejzerów. 70 proc. Islandczyków nie miało najmniejszej ochoty ponosić odpowiedzialności za błędy prywatnego banku. Zwłaszcza że oznaczałoby to mocne uderzenie po portfelach. W przeliczeniu na jednego obywatela musieliby wybulić po 12 tys. euro. Prezydent Olafur Ragnar Grimsson po raz drugi w historii Islandii skorzystał z prawa weta, blokując kontrowersyjną decyzję rządu; stał się bohaterem narodowym. Natychmiastowa pomoc finansowa ocaliła Islandię od całkowitego krachu, jednak nie mogła ocalić rządu. Ludzie zarzucali gabinetowi Haardego nieudolność w obliczu kryzysu gospodarczego. W wyniku długotrwałych i hałaśliwych protestów społecznych jego gabinet odszedł w niesławie na początku 2009 roku. A przeciwko byłemu premierowi niemal z miejsca wszczęto postępowanie karne. – Najgorszą rzeczą, którą zrobił, było to, że nic nie zrobił – oceniał Atlie Gislason, przewodniczący komisji, która opracowywała zarzuty przeciwko Haardemu.

50 miliardów zadłużenia

W poniedziałek 5 marca br. Haardy po raz pierwszy stawił się przed Landsdomurem. Ten najwyższy trybunał na Islandii powołano jeszcze w 1905 roku do spraw przeciwko byłym członkom rządu, którzy podczas sprawowania władzy źle przysłużą się obywatelom swego kraju. Proces ma potrwać do połowy marca. Toczy się w gmachu Islandzkiego Domu Kultury w Rejkiawiku. To „neutralny grunt”, a na dodatek tylko tu są tak rozległe sale, mogące pomieścić wszystkich chętnych do przypatrywania się osądzaniu byłego premiera. Wyrok spodziewany jest po kolejnych kilku tygodniach. Podczas dwuipółgodzinnego posiedzenia Landsdomuru Haarde odrzucał oskarżenia, mówiąc, że nie mają one żadnych podstaw. Zapewniał, że w czasie swojego urzędowania robił wszystko, co uważał za najlepsze dla swojego kraju. Podczas wstępnego przesłuchania przed trybunałem powiedział też, że „nikt z nas nie zdawał sobie wówczas sprawy, iż może dziać się coś niepokojącego z systemem bankowym”. Adwokat szefa Partii Niepodległości Andri Arnason utrzymuje, że dochodzenie było powierzchowne, a rzekome dowody winy zdobyto nielegalnie (okazało się, że policja podczas dochodzenia korzystała z podsłuchu telefonicznego, podkładała także „pluskwy” podczas towarzyskich lub biznesowych spotkań członków byłych zarządów upadłych banków). Na dodatek wysuwane pod adresem byłego premiera oskarżenia nie są wystarczająco precyzyjne, co uniemożliwia obrońcy budowę strategii obrony swojego klienta. Arnason zwrócił się z prośbą o zaniechanie postępowania karnego wobec byłego szefa rządu. A sam pozwany ocenia, że to tylko polityczna wendetta i farsa. – Ocaliliśmy kraj przed bankructwem – tłumaczył, podkreślając, że jeśli jego rząd inaczej by zareagował, kiedy banki znalazły się w stanie upadku w 2008 roku, gospodarka straciłaby jeszcze więcej. Haarde argumentuje, że jego gabinet uniknął błędów popełnionych przez Grecję i Irlandię, pozwalając na upadek banków:
– Pozwoliliśmy na upadek banków. One zbankrutowały. Teraz okazuje się, że to była dobra decyzja – wyjaśnia. – Gdybym usiłował ratować banki za wszelką cenę, nie bylibyśmy obecnie świadkami stopniowego uzdrowienia gospodarki na Islandii. Po latach regresu produkt krajowy wzrósł w 2011 roku o 1,1 procent – argumentował.

Haarde uczciwie przyznaje, że nikt w jego rządzie nie miał zielonego pojęcia, jak wielkie długi miały zapisane w swych księgach rachunkowych banki jego kraju. Po bankructwie owych trzech finansowych kolosów zadłużenie zagraniczne Islandii poszybowało do niebotycznej sumy 50 miliardów euro, prawie sześć razy przekraczając wielkość rocznego PKB.

Pusta ława

Podstawową kwestią procesu pozostaje ustalenie przez trybunał, czy podczas spotkania w lutym 2008 roku, a więc na zaledwie tygodnie przed krachem, Haardego ostrzeżono, że bilanse bankowe są niebezpiecznie rozdęte i w każdej chwili mogą pęknąć. Jeżeli otrzymał on taką informację, to dlaczego bezczynnie obserwował całkowity brak działań grupy doradczej ds. stabilności finansowej kraju? Dla eks-premiera to wątpliwy splendor, iż właśnie on inauguruje pracę owego organu sprawiedliwości. Widząc obok siebie na ławie oskarżonych puste miejsca, ma prawo czuć się w roli kozła ofiarnego i złorzeczyć wrogim socjaldemokratom. Bo komisja parlamentu wskazała czterech winnych kryzysowi z 2008 roku, a tymczasem oskarżono tylko premiera.

Na ławie oskarżonych powinien zasiąść także Gunnar Andersen, dyrektor Krajowego Nadzoru Finansowego. On także nic nie robił, by przeciwdziałać krachowi, ale w jego sprawie ograniczono się jedynie do wylania z posady. Z pewnością rozsiadłby się tam wygodnie i David Oddsson – przyjaciel Haardego, który także przez blisko 20 lat pełnił urząd premiera, a potem szefa banku centralnego. Oddssson pozostaje nadal bezkarny, a na dodatek robi, co może, aby utrudnić dochodzenie. Przed trybunałem znaleźć się powinni także ówczesny minister finansów Árni Mathiesen i jego kolega z rządu, odpowiedzialny za resort handlu Björgvin Sigurdsson. Z imienia i nazwiska całą tę trójkę wymieniał raport komisji szukającej winnych kryzysu. Ale parlamentarzyści najwyraźniej przestraszyli się własnej odwagi i na ławę oskarżonych posłali wyłącznie samego premiera. – To naprawdę dość kontrowersyjna decyzja. Ale taki mamy niezdrowy system – przyznaje Robert Spano, dziekan Wydziału Prawa Uniwersytetu Islandzkiego.

Haarde plącze się teraz po salach sądowych. „Zgrzeszył” bezradnością. Nie wiedział, co przedsięwziąć w sytuacji kryzysowej. A gdy krach nastąpił, miotał się niczym dziecko we mgle. Nie obronił portfeli swych obywateli. Co gorsza, naraził na straty banki i bankowców – i chyba dlatego zajął się nim Landsdomur. Należy jednak postawić pytanie, czy tylko on nie okazał się jasnowidzem, przepowiadaczem przyszłości, wróżbitą z fusów. Przecież podobnym brakiem talentu popisali się i były premier Grecji Jeorjos Papandreu, i José Luis Rodríguez Zapatero z Hiszpanii, że o Silvio Berlusconim już nie wspomnę. W dobie kryzysu miota się bezradny także Donald Tusk. A może i w ich przypadku należałoby skorzystać z islandzkiego przykładu?

Pociągnięcie tych polityków do odpowiedzialności wymaga analizy ich postępowania, ale także zastanowienia, dlaczego wyznaczyli sobie takie, a nie inne cele. Czyje interesy stawiali na pierwszym miejscu? Kto wywierał wpływ na nich i na tworzone przez nich przepisy? Jedno wydaje się pewne: ci, na których ciąży szczególna odpowiedzialność i są za to sowicie wynagradzani, powinni też być rozliczani z nieudolnego zarządzania. Nawet w najmniejszym przedsiębiorstwie jeśli dojdzie do bankructwa, dyrektor jest pociągany do odpowiedzialności. Jeśli udowodni mu się zaniedbania, musi ponieść karę. To niemożliwe, by w sytuacjach, gdy dochodzi do finansowego kataklizmu o gigantycznych rozmiarach, który dotyka i rujnuje miliony ludzi, nie było winnych.

Z drugiej strony jednak czy bankructwo jest jednoznacznie niezdrowe? Islandia nie jest pierwszym państwem – bankrutem. W XIX wieku Hiszpania zbankrutowała siedem razy, a Portugalia sześć. W XX wieku było 16 takich przypadków, wliczając niewypłacalność takiego giganta jak Rosja. Trzy lata po upadku banków islandzkich i balansowaniu na krawędzi, gospodarka Wyspy Gejzerów odradza się. A tymczasem Grecy łykają i marnotrawią podsuwane im raz za razem miliardy „pomocowych” pieniędzy. Nawet z Olimpu nie widać poprawy stanu gospodarki. Za to zadłużenie dalej rośnie…

(źródło: nczas.com, NCZ!)

REKLAMA