Dlaczego warto zmienić sposób finansowania Kościoła?

REKLAMA
Rembrandt van Rijn, Judasz zwraca 30 srebrników

Rząd Donalda Tuska ma nie lada problem z reformą emerytalną. Chociaż ZUS bankrutuje, lud wydaje się tym zupełnie nie przejmować, wierząc, że rząd posiada rodzaj kapelusza iluzjonisty, z którego minister finansów może wyciągnąć każdą kwotę, niczego wcześniej tam nie wkładając. Ogólnie panuje przekonanie, że rząd jest „be”, gdyż nie chce dać pieniędzy na emerytury, a wszak budżet państwa nie posiada dna. Niestety, nawet w zaawansowanym socjalizmie tak nie jest.

Dlatego Donald Tusk postanowił przepchnąć reformę emerytalną po cichu, koncentrując głupawą opinię publiczną na igrzyskach. Najpierw rzucono pomysł, aby Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro stanęli przed Trybunałem Stanu za „morderstwo” (czy dobrze rozumiem?) na Barbarze Blidzie. Niestety, Kaczyński to cwany lis, który natychmiast się zorientował, jaka to by była dla niego szansa, i sam ogłosił, że chce przed Trybunałem stanąć. Być może pamięta, że postawienie Adolfa Hitlera przed sądem oznaczało darmowy czas antenowy w ówczesnych mediach i ostatecznie wyniosło go do władzy. Bardziej infantylny politycznie Ziobro nadal nie rozumie, jaka to szansa… Rząd szybko zrozumiał, że Trybunał Stanu, jeśli się odbędzie, będzie wielkim recitalem Kaczyńskiego.

REKLAMA

A więc trzeba znaleźć inne paliwo zastępcze: Fundusz Kościelny. Zamiast emeryturami, cała Polska ma tedy żyć pytaniem, czy budżet państwa ma łożyć na Kościół, czy też każdy obywatel ma dać 0,3% ze swojego podatku? Pomijając pijarowski charakter tego projektu, nie uważam go za zły dla Kościoła, choć za fatalny dla rządu, co natychmiast zrozumiał SLD. Teoretycznie SLD przeciwstawia się temu projektowi, gdyż wierni mogliby sypnąć odpisami i biskupi mieliby pieniądze na nowe samochody, zapewne lepsze od poselskich. W rzeczywistości postkomuniści, jako wybitni praktycy władzy, wiedzą, że Fundusz Kościelny jest idealnym narzędziem etatyzacji Kościoła. Już Leszek Miller praktykował kupczenie majątkiem skarbu państwa w zamian za poparcie biskupów dla akcesji Polski do Unii Europejskiej. Te kilkadziesiąt milionów rokrocznie wypłacanych z budżetu Kościołowi stanowi poręczne narzędzie władzy, dające gwarancje, że hierarchowie nie urwą się z demoliberalnego łańcucha. Można ich zawsze szantażować i straszyć obcięciem Funduszu, zmniejszeniem wpłat, zmuszając do milczenia w ważnych sprawach politycznych i moralnych. Nie znam kulis tych spraw, ale jestem pewien, że rządy takich narzędzi już nieraz używały.

Gdy zaś wierni dobrowolnie przepiszą 0,3% podatku na Kościół, to będzie się to działo bez udziału i pośrednictwa państwa, a więc niezależnie od oceny władz, czy duchowni są odpowiednio spolegliwi, czy też spolegliwi nie są. Sama zaproponowana przez rząd zasada zwiększa więc praktyczną niezależność Kościoła od państwa. Dlatego każdy katolik, który nie wyznaje zabobonów gallikańsko-józefiańskich, winien propozycję tej zasady poprzeć.

Pomysł ten jest krytykowany jednak w licznych środowiskach katolickich i kościelnych. Nie wspominam tu o pisowskiej opozycji, wieszczącej „wojnę z Kościołem”, „zapateryzm” i coś tam jeszcze, bowiem dla PiS każde działanie rządu Donalda Tuska ex definitione jest antypolskie, antykatolickie, antyludzkie i agenturalne. Krytyka płynie jednak także z szeregów polskiego episkopatu.

Dlaczego więc biskupi nie chcą zdobyć większej niezależności od państwa? Odpowiedź wydaje się prosta.

Po pierwsze: mamy dziś fikcję, że w Polsce katolicy stanowią 95 czy nawet 98% obywateli. To oczywiście bajka – w końcu ktoś głosował na Ruch Palikota, SLD i lewe skrzydło PO. Tych, którzy głosowali na wrogów katolicyzmu i Kościoła, jest u nas znacznie więcej niż 2-5%. Odpis podatkowy czarno na białym pokaże, ilu w Polsce jest ludzi, którzy czują się związani z Kościołem choć na tyle, aby w zeznaniu podatkowym postawić krzyżyk w rubryce „odpis na związek wyznaniowy” i wpisać tam „Kościół katolicki”. Pierwszy rok obowiązywania tej zasady może nie być jeszcze reprezentatywny, gdyż nie wszyscy będę wiedzieli, jak odpis zrobić. Potem jednak się nauczą i… No właśnie, ilu Polaków taki odpis zrobi? 95%? Wątpię. Moim zdaniem, będzie to jakieś 60-70%. Pokaże to czarno na białym, że Kościół stracił 1/3 wiernych. Wprawdzie biskupi to dobrze wiedzą, ale wolą utrzymywać fikcję. Dla wygody psychicznej.

Po drugie: istniejący system jest dla Kościoła w sumie wygodny. Cokolwiek wierni by sądzili o duchownych (a bywa z tym różnie), to coroczna kwota przelewu jest taka sama. Po wprowadzeniu odpisu duchowni będą musieli zacząć się starać – pod groźbą, że wierni „zagłosują nogami”. Każdy człowiek – i to jest zachowanie normalne – woli nie musieć się starać niż musieć. Inna sprawa, że celem istnienia Kościoła nie jest „lenistwo w służbie Bożej”, lecz intensywna działalność misyjna, ewangelizacyjna i umacnianie w wierze już ochrzczonych. Jeśli duchowni będą musieli się starać, to wyjdzie to Kościołowi tylko na dobre.

Reasumując: uważam, że episkopat powinien przyjąć propozycję rządu co do metody finansowania Kościoła. Jest to rozsądne pole do dalszych negocjacji. Kwestią kontrowersyjną winna być raczej wysokość odpisu. Czy ma to być 0,3, 0,4 czy na przykład 0,5%. Jako katolik rzymski, przyzwyczajony, że Kościół ma prawo do dziesięciny, gotów jestem zrobić ze swojego PIT-a odpis znacznie większy niż 0,3%. Jeśli mam dać pieniądze socjalistycznemu państwu, które większość przeje i rozkradnie, to zdecydowanie wolę dać Kościołowi. A im odpis będzie większy, tym lepiej.

Więcej, gotów byłbym nawet wrócić do dziesięciny, o ile Kościół ponownie zająłby się za te pieniądze szkolnictwem, dobroczynnością czy prowadzeniem szpitali. Gorąco popieram pomysł, aby wymienionymi problemami nie zajmowało się więcej nasze „ukochane” państwo, lecz aby ponownie zajęły się nimi związki wyznaniowe. Lepiej byłoby dać te 10% od dochodu Kościołowi niż aktualne 50% socjalistycznemu państwu. Ciekawe, który szpital – państwowy czy też katolicki – oferowałby opiekę medyczną na wyższym poziomie.

(źródło: nczas.com, NCZAS! 2012)

REKLAMA