Wygląda na to, że rozpoczęta w listopadzie ub. roku lekkomyślnym zatrzymaniem przez CBA generała Czempińskiego wojna na górze trwa nadal. Wprawdzie niezawisły sąd uwzględnił zażalenie generała na zatrzymanie – że niby wcale nie było konieczne – ale – na co zwrócił uwagę prokurator – inne niezawisłe sądy, które rozpoznawały inne zażalenia, przyznawały rację prokuraturze. Od razu widać jak w soczewce, że na skutek wojny na górze załamała się nawet jednolitość orzecznictwa w niezawisłych sądach – nad czym pewnie ubolewa pobożny minister Gowin, pragnący nadać nowy sens niezależności prokuratury – ale cóż on biedny na to poradzi, kiedy to załamanie jednolitości orzecznictwa odzwierciedla potęgę Mocy kierujących decyzjami niezawisłych sądów? Doszło nawet do tego, że prokuratura zabezpieczyła u podejrzanych – pewnie i u generała Czempińskiego – mienie wartości 12 milionów złotych. Od razu widać, gdzie ulokowane jest te 950 mld złotych oszczędności, jakie jeszcze w ubiegłym roku udało się zgromadzić „Polakom”. Oczywiście nie wszystkim, co to, to nie, tylko niektórym – bo 62 procent gospodarstw domowych tubylców żadnych oszczędności nie ma, co potwierdza trafność spostrzeżenia towarzysza Szmaciaka, który robotnikowi Deptale tłumaczył, iż „na tym się świata ład opiera, że jeden sieje, drugi zbiera”. Oczywiście zbiera tzw. lepszą cząstkę.
Ale na tym świecie pełnym złości nie ma rzeczy doskonałych i kiedy wydaje się, że sytuacja już-już jest ustabilizowana i można by udać się na zasłużony odpoczynek, zaraz jakaś Schwein nie tylko wyciąga świętokradczą łapę po dorobek pokoleń, ale posuwa się też do małpiego okrucieństwa w molestowaniu. Jakże inaczej bowiem określić nowy zarzut, jaki niezależna prokuratura postawiła generałowi – że to niby „nielegalnie” posiadał broń. Tylko patrzeć, jak mu zarzucą, że naśmiewał się z premiera Tuska albo jeszcze gorzej – z samego pana redaktora Michnika. Wtedy – ooo! – już nie będzie żartów. Pan redaktor Michnik wytoczy mu proces i niezawisły sąd nie będzie miał innego wyjścia, jak wydać wyrok skazujący, niczym na Zbigniewa Siemiątkowskiego. Ale i redaktor Michnik, chociaż – jak powiadają – „może wszystko”, to przecież nie może wszystkiego. I jego wszechmocy postawiono granicę – co widać choćby po publikacjach żydowskiej gazety dla Polaków na temat sytuacji na Węgrzech i zorganizowanych ostatnio przez „Gazetę Polską” wyjazdów z Polski na Węgry w związku z tamtejszym narodowym świętem.
„Gazeta Wyborcza” nie tylko nie ukrywa irytacji z powodu tych oznak polskiego poparcia dla poczynań rządu Wiktora Orbána, ale również irytacji z powodu kompletnej bezsilności przeciwników węgierskiego premiera, pocieszając się na końcu, że „jeśli” i „kiedyś”, no to „wtedy” – i tak dalej. Gdybym nawet nic o Węgrzech i Wiktorze Orbánie nie wiedział, to już sama wściekłość żydowskiego lobby, nakazująca określanie obecności licznych Polaków na obchodach węgierskiego święta narodowego mianem „najazdu”, skłaniałaby mnie do życzliwego zainteresowania poczynaniami tamtejszego rządu. W dodatku redaktor Sakiewicz też wyciągnął wnioski z leninowskich przykazań o organizatorskiej funkcji prasy, a węgierski eksperyment pokazał, że nie święci ganki lepią i że michnikowszczyna na organizatorską funkcję prasy nie ma żadnego monopolu. Toteż pan red. Blumsztajn uznał, że najwyższa pora założyć koszerny profsojuz dziennikarzy „z wyższej półki”, co to mięsistymi nosami będą rozpoznawać się po zapachu – ale nawet z daleka widać, że kwaśne winogrona.
Zresztą mniejsza z tym, bo ważniejsze, że ta z irytacją przez „Gazetę Wyborczą” zauważana słabość przeciwników premiera Orbána z Franciszkiem Gyurcsányem na czele pokazuje, iż węgierska bezpieka najwyraźniej zapaliła Orbánowi zielone światło. W przeciwnym razie nie tylko nie zostałby żadnym premierem, ale także nie tylko media głównego nurtu, nie tylko tamtejsze stado autorytetów moralnych, lecz również tamtejszy s®alon – wszyscy ujadaliby przeciwko niemu przez 24 godziny na dobę niczym za komuny zagłuszarki Wolnej Europy.
Tymczasem o azyl w Kanadzie poprosił tylko jeden Żydowin, Ákos Kertész, że to niby na Węgrzech rozpętano przeciwko niemu kampanię „nienawiści”. Tymczasem odebrano mu tylko honorowe obywatelstwo Budapesztu, kiedy zaczął wyrzucać Węgrom, że są „odpowiedzialni” za holokaust, bo za niego „nie przeprosili”. Najwyraźniej zapomniał, że jak się jest u kogoś w gościnie, to wypada być grzecznym. Okazuje się, że tylko w naszym nieszczęśliwym kraju tubylcy pozwalają Żydom nie tylko rabować kraj pod pretekstem „restytucji”, nie tylko włazić sobie na głowy, ale jeszcze je obsrywać. Zresztą jakże ma być inaczej, skoro prezydentami zostają osobnicy pokroju Aleksandra Kwaśniewskiego, który w podskokach „przeprosił” za Jedwabne, albo Bronisława Komorowskiego, który w liście do uczestników antypolskiej demonstracji w Jedwabnem napisał, że „naród polski” musi przyzwyczaić się do myśli, że był również „sprawcą”. Cały naród – w ramach odpowiedzialności zbiorowej. Od pana prezydenta Komorowskiego, wiadomo, zbyt wiele wymagać nie można, ale żeby Żydzi po tylu doświadczeniach jeszcze nie nabrali wstrętu do odpowiedzialności zbiorowej? Najwyraźniej rację mają ci, którzy twierdzą, że tylko dlatego Pan Bóg nie sprowadza na ziemię drugiego potopu, że przekonał się o bezskuteczności pierwszego.
No dobrze – ale dlaczego węgierska bezpieka pozwoliła Orbánowi ratować państwo, podczas gdy bezpieczniackie watahy okupujące nasz nieszczęśliwy kraj trzymają na stanowisku premiera tego całego Donalda Tuska, który swoim zwyczajem nawet nie wie, co właściwie w Brukseli podpisał? Najprostsza odpowiedź – że dlatego, iż tubylcze bezpieczniackie watahy to kupa gówna – jest oczywiście całkowicie prawdziwa, ale przecież wszystkiego nie wyjaśnia. Na Węgrzech nie było przecież inaczej, a jednak… Czyżby na widok popadania narodu i państwa węgierskiego w babilońską niewolę coś się w nich obudziło, że pozwolili Węgrom przynajmniej podjąć próbę dołączenia do grona państw poważniejszych?
Ciekawe, co musiałoby się stać u nas, żeby bezpieczniackie watahy też się tak ocknęły. Może nie ma już żadnej granicy, której by nie przekroczyły, i obecna wojna na górze między nimi jest tylko kolejnym etapem selekcji kadrowej, przeprowadzanej w ramach przygotowań scenariusza rozbiorowego, czy może – ach, mają rację ci, co mówią, że nadzieja umiera ostatnia! – jest ona próbą jakiegoś przełomu?
(źródło: NCZ! 13/2012)