Woziński: Wolnorynkowy model miasta

REKLAMA

Ulice polskich miast rzadko bywają natchnieniem dla poetów. Rozpadające się kamienice, peerelowskie blokowiska oraz prostokątne bryły domów jednorodzinnych tworzą niekiedy krajobraz bardziej niż przygnębiający.

W odpowiedzi na ten stan rzeczy osoby zarządzające architekturą miejską wyjaśniają najczęściej, że szkaradność polskich miast wynika ze zniszczeń wojennych, z braku gustu wśród współczesnych architektów, z winy ich poprzedników albo z braku odpowiednich dotacji z budżetu centralnego. Oczkiem w głowie każdego miasta są natomiast zawsze zabytki z dawnych wieków, najczęściej pochodzące jeszcze ze średniowiecza. Zmiana ich pierwotnego kształtu jest dziś prawnie zakazana, ale też nikomu nawet do głowy nie przychodzi majstrowanie przy najładniejszych budynkach w mieście.

REKLAMA

Cała ta sytuacja stanowi spory paradoks, z którego nawet nie zdajemy sobie sprawy. Oto bowiem żyjąc w epoce, która szczyci się tym, że przewyższa minione wieki we wszystkim – od nauki i techniki począwszy, a skończywszy na ustroju społecznym i filozofii – nie jesteśmy w stanie wznieść budowli dorównujących pięknem tym, które wznoszono setki lat przed nami. Mamy do dyspozycji lepsze materiały, lepszy sprzęt, lepszych specjalistów, ale w tworzeniu architektonicznych dzieł sztuki jesteśmy bezradni. Turyści masowo odwiedzają Rzym, Pragę, Kraków czy też Florencję tylko po to, aby choć przez chwilę poczuć smak dawnych czasów. Nowy Jork i Hongkong też mają swoich entuzjastów, ale nieporównanie mniej licznych.

Wolna architektura

Na czym polega sekret uroku pozostałości miast z wieków średnich? Odpowiedzi możemy udzielić wprost: na wolnorynkowym podejściu do ich istnienia, którego dziś zaniechano. W dawnych czasach miasta należały do konkretnych osób, które wprawdzie wchodziły w skład kasty tworzącej państwo, ale posiadały niezależne majątki. W Polsce miasta należały do króla, biskupów bądź magnatów. Swojego miasta nie mógł założyć każdy, kto chciał, ale na pewno było o to łatwiej niż dziś. Czasami zakładano je tuż przy już istniejących – np. Kleparz założył Kazimierz Wielki jako konkurencję dla niemieckiego Krakowa, a wiele miast powstało z inicjatywy biskupów katolickich (Paczków, Głuchołazy, Bodzentyn). W przeciwieństwie do tamtych czasów, dziś miasta nie mają jednostkowych właścicieli, a założenie własnego miasta jest całkowicie niemożliwe. Filozofia współczesności jest taka, że miasto raz założone powinno istnieć na wieki, nawet jeśli jest żywym trupem. Wiele miasteczek w Polsce istnieje tylko i wyłącznie dzięki państwowym subwencjom przeznaczanym na pensje urzędników, nauczycieli, przedszkolanek, bibliotekarek i utrzymujących ich miejsca pracy w czystości sprzątaczek. Choćby nawet dane miasto przynosiło wyłącznie straty oraz pozbawione było jakichkolwiek oznak sensownego życia gospodarczego, nie ma żadnego właściciela miasta, który zmieniłby przeznaczenie terenu, np. przemieniając miejscowość w pola uprawne.

Bezpańskie miasta konkurują ze sobą w pewnym zakresie także i dziś, ale cóż to za konkurencja, skoro i tak wiedzą, że „zawsze” będą istnieć. Państwo nie dopuści przecież do zlikwidowania żadnego większego miasta, gdyż zwyczajnie nie ma środków na zainwestowanie w zbudowanie od podstaw nowego. Absurd tej sytuacji zrozumiemy najlepiej, jeśli wyobrazimy sobie sytuację, w której o klientów konkurowałyby państwowe sklepy (przypomnijmy sobie PRL). Niektóre z takich sklepów mogą dla rozrywki podjąć konkurencję o klienta, ale zasadniczo nie czują nigdy lęku o swój los, gdyż z definicji będą zawsze istnieć. Dążenie do przypodobania się klientom jest im obce, gdyż to nie oni zadecydują o ich bycie lub niebycie. W identyczny sposób współczesne miasta nie są w stanie podjąć ze sobą rzetelnej konkurencji, gdyż u samych podstaw udaremnia ją państwo. W III RP jest pod tym względem znacznie lepiej niż za PRL, ale i tak o zbyt wielu rzeczach istotnych dla miast decydują władze centralne.

Socjalistyczna infrastruktura

Wadliwy jest także dzisiejszy system tworzenia infrastruktury dla miast. Drogi łączące miasta nie są budowane na podstawie zgłaszanego przez ich właścicieli popytu, lecz buduje je Lewiatan według własnego uznania. Podobnie jest z kolejami, drogami wodnymi, połączeniami lotniczymi oraz elektrowniami. W ten sposób większość inwestycji powstaje w ciemno, bez uwzględnienia realnego zapotrzebowania miast. Gdyby inwestycje infrastrukturalne powstawały na drodze zwyczajnej konkurencji rynkowej, pozwalałoby to na optymalizację środków według realnych potrzeb ludzi tworzących każde miasto.

W dawnych wiekach niszczone przez podboje miasta nieraz porzucano i lokowano od nowa. Pozwalało to na dużą oszczędność środków oraz szybsze ich odtworzenie. Dziś nawet gdy miasta w praktyce przestają istnieć (jak np. Warszawa czy też Stalingrad), odbudowuje się je od podstaw, często kosztem innych aglomeracji. Zwróćmy uwagę, że w XX wieku powstało w Polsce zaledwie kilkanaście nowych miast i świadczy to niewątpliwie o tym, jak dalece państwo ogranicza swobody gospodarcze obywateli poprzez niedostosowywanie lokacji miast do potrzeb wciąż zmieniającej się gospodarki rynkowej. Sentyment do własnego miasta to rzecz jak najbardziej ludzka, ale wymogi rzeczywistości są takie, iż nasze miejsce pracy i zamieszkania jest uzależnione od innych członków społeczeństwa i zgłaszanego przez nich popytu na nasze produkty. Wiele osób chciałoby mieszkać w urokliwym i dzikim miejscu, lecz niewiele z nich byłoby w stanie się tam utrzymać. Ludzie migrują za pracą i domem także dziś, lecz ich starania nie są optymalizowane przez państwo, które usztywnia rynek zakładania i posiadania miast. Skutkiem tego mieszkamy nie tam, gdzie byłoby to najbardziej ekonomiczne, a jednocześnie monopolistyczny właściciel wszystkich miast – Lewiatan – czyni je szpetnymi, gdyż nie musi walczyć o klientów odpowiednio przyjazną architekturą oraz układem urbanistycznym.

Powstające w średniowieczu wsie i miasta nazywane były czynszowymi, gdyż mieszkanie w nich związane było z uiszczaniem stałej opłaty. Dzisiejsze największe miasta Polski, takie jak Wrocław, Poznań, Gdańsk czy Kraków, konkurowały ze sobą o zamożnych mieszczan. Kamienice należały – w przeciwieństwie do czasów dzisiejszych – do osób prywatnych, które dbały o ich stan i czyniły z nich niekiedy prawdziwe dzieła sztuki. Wraz z końcem średniowiecza, które tak bardzo podziwiamy dziś chociażby we Wrocławiu, Toruniu czy Krakowie, miasta zostały jednak upaństwowione. Wpierw uczyniono je stolicami województw podległych władzy króla, a następnie odebrano im samorządność, samodzielność prawną i zlikwidowano czynsz odprowadzany do miejskiej kasy. To „wyzwolenie” okazało się zgubne w skutkach dla miast, które stopniowo zaczęły upadać.

Czy brzydkie miasta należy burzyć?

Istnieją w Polsce miasta tak poczwarne, że lepiej by dla nich było, aby nigdy nie istniały. Czasami burzenie jest o wiele tańsze niż gruntowny remont, więc najlepiej byłoby je unicestwić i spróbować wznieść od nowa. I nie chodzi tu bynajmniej o kwestie wyłącznie estetyczne, lecz ekonomiczne, gdyż atrakcyjność otoczenia ma przełożenie na wartość nieruchomości. Kto nie wierzy, niech spróbuje kupić nieruchomość na krakowskiej starówce. Problem jednak w tym, że za sprawą państwa w kwestii własności miast panuje dziś spory bałagan i zlikwidowanie miasta wymagałoby uzyskania zgody na przeprowadzkę od wszystkich mieszkańców. Wolnorynkowe miasta, w przeciwieństwie do dzisiejszych, musiałyby przyjąć model czynszowy, tak jak w dawnych czasach, gdyż w razie niekorzystnych warunków gospodarczych ich likwidacja nastręczałaby zbyt wiele problemów. Właściciel miasta przynoszącego mu straty mógłby korzystać z zapisu w umowie o wynajem powierzchni miejskiej przewidującego likwidację miasta np. z rocznym terminem wypowiedzenia. Jego klienci mogliby w ten sposób zawczasu zaplanować przeprowadzkę do innego miasta i ułatwić całą operację. Rozwiązaniem dzisiejszego problemu „bezpańskości” metropolii mogłoby być uwolnienie rynku zakładania miast. W Polsce nie brak przestrzeni, na których osoby prywatne mogłyby zakładać własne miasta. Gdyby dać ludziom swobodę, przeprowadziliby się ze swych poczwarnych mieścin do miejsc, w których byłyby proste chodniki, ulice zieleniłyby się klombami, a architektura cieszyła oko.

Miasta będące własnością państwa opustoszałyby z racji braku konkurencyjności, a na ich miejscu powstałyby łąki, pola i lasy, które prywatni przedsiębiorcy musieliby wpierw poświęcić na rzecz nowych miast. O tym, że jest to możliwe, niech poświadczy przykład chińskiego miasta Shenzhen na południu kraju, które z małej rybackiej wioski przekształciło się w ciągu kilku dekad w 10-milionową aglomerację. Jego panoramę tworzą wprawdzie same wieżowce ze szkła i stali, ale taka zabudowa i tak sprawia lepsze wrażenie niż potworki zbudowane w Polsce w ciągu ostatniego stulecia…

REKLAMA