Korwin-Mikke: Kto i po co broni papierowych książek?

REKLAMA

Przeczytałem tryumfalne trąbienie intelektualistów, że oto mają dowód na to, iż książka nie zginie. Konkretnie: na stronie Radia Zet zawisło, że książki nie znikną. Oto dowód: „Rekordowa liczba 34 tys. osób odwiedziła 15. Targi Książki w Krakowie. Chętni do wejścia na hale wystawowe ustawiali się w długich kolejkach. Mottem tegorocznej edycji imprezy były słowa Umberto Eco: „Nie myśl, że książki znikną”.

Mogę się założyć, że wybitni intelektualiści obudzeni w nocy wspominają słowa śp. Dawida Hume, któremu jako dowód skutecznego działania Opatrzności Bożej pokazano tablice z wotami tych, co ślubowali je ufundować, jeśli uratują się z katastrofy morskiej; ów niedowiarek spytał wtedy: „A gdzie są wota tych, co też ślubowali, a utonęli?”. Jednak w życiu nie przyjdzie im postawić sprawy tak: „Mamy dowód, że książka zginie: 670 tys. mieszkańców Krakowa zignorowało 15. Targi Książki”… Jak liczyć, to liczyć.

REKLAMA

Oczywiście nigdy wszyscy nie czytali książek. Jednak za PRL-u na takie targi chodziło znacznie więcej ludzi. Oczywiście przyczyną było to, że nie istniała telewizja i internet – oraz to, że generalnie panowała nuda, a poza tym aparat partyjny i państwowy propagował tego typu imprezy. Rzecz jasna, nie dlatego, że popierał zwalczanie analfabetyzmu, tylko dlatego, że nie było telewizji, więc Partia chciała, by ludzie biegle czytali – teksty w „Trybunie Ludu” i innych gadzinówkach. Bo wyboru specjalnego nie mieli. To znaczy: wybór mieli, ale niezbyt specjalny…

Otóż teraz Partia – czyli „establishment” – ma w nosie to, czy ludzie czytają. Zależy mu natomiast, by koniecznie oglądali telewizję. Codzienna porcja prania mózgu jest niezbędnym elementem utrzymania władzy. Wtedy prała „Trybuna Ludu” – teraz TVN. I też jest wybór: jest TVP, Polsat i kilkanaście innych programów – robiących w portki, że Władza może im nie odnowić licencji… Otóż kiedyś zginie nawet telewizja – i wcale nie jest pewne, czy reżym wymyśli w to miejsce jakieś inne mózgotrzepy. Jednak wszystko kiedyś zginie – bo takie jest życie. Jestem przekonany, że w starożytnym Egipcie były targi papirusów – i ludzie zajmujący się papirusami byli święcie przekonani, że papirusy nigdy nie zginą. Każdy, kto to kwestionował, był zapewne uważany za człowieka niekulturalnego – w najlepszym razie za niekonserwatywnego postępowca.

Nie rozumiem, co jest złego w tym, że znikną książki? Będzie się zużywało mniej papieru. Książka w postaci elektronicznej zajmuje może milimetr sześcienny objętości. Po czym można ją sobie odtworzyć w dowolnej postaci, dowolną czcionką, dowolnej wielkości, dowolnego koloru. W ostateczności można ją sobie nawet wydrukować… Tylko po co? Pamiętajmy, że książki niszczeją. Mam wiele ukochanych książek drukowanych za PRL-u i z trudem daje się je dziś czytać. Natomiast dzieło w postaci elektronicznej nie niszczeje w ogóle. Wystarczy raz na kilkanaście lat przegrać je na inny nośnik, przy okazji poprawiając błędy (programy komputerowe mają kod naprawiający – a osoba to nadzorująca na sygnał, że coś się zmieniło, może to ręcznie poprawić; nadmiarowość języka ludzkiego wynosi 85%…). Co ciekawe, za dalszym istnieniem książek masowo odpowiadają się ochroniarze przyrody, czyli ludzie, którzy powinni łzy ronić nad każdą rachityczną sosenką skazaną na pójście na papier. Straszny los porządnego drzewka, żywcem rozszarpywanego i miażdżonego, traktowanego kwasami i innymi chemikaliami. Oczywiście również żywcem.

Sądzę, że „obrońcy książki” składają się z dwóch zupełnie różnych grup. Pierwszą są bibliofile – ludzie kochających książki jako swoiste dzieła sztuki. Dla nich na pewno książki będą produkowane. Będą bardzo drogie – ale przecież dzieła sztuki powinny być drogie, bo taniochy się nie ceni. Sądzę, że do dziś istnieją papirusofile. Kto wie, czy nie produkuje się dla nich nawet dzieł Lenina na papirusach. To byłby dopiero unikat! Druga grupa to ludzie niebezpieczni. Ludzie, którzy chcieliby zachować swoisty dyktat intelektualistów. Ludzi, którzy potrafią bredzić uczenie na dowolny temat – i przywykłych, że pospólstwo „musi” (bo tak wypada) czytać ich elukubracje. Klasycznym przypadkiem jest „Ulisses” śp. Jakóba Joyc’a (u mnie apostrof zastępuje wypadające „e”). Jest to niewątpliwie ciekawe dzieło – jako przegląd słownictwa używanego przez literatów. Natomiast zmuszanie ludzi, by to-to czytali (pod groźbą, że jeśli nie przeczyta i nie „zrozumie”, to zostaje wykluczony z grona ludzi kulturalnych), to po prostu terroryzm intelektualny. Otóż dla mnie jest to podstawowe zagrożenie dla kultury. Ja wyznaję zasadę: „Jeśli wiesz, o co ci chodzi, to potrafisz to powiedzieć krótko”. Nie dotyczy to, rzecz jasna, poezji ani czytadeł – no, ale przecież nie wszystko w kulturze umysłowej sprowadza się do „Pana Tadeusza” lub „Harlequina”. Istnieją książki będące arcydziełem jasności myśli – i istnieje bełkot intelektualny. I mam nieodparte przekonanie, że przynajmniej spora część „miłośników książek” z przerażeniem myśli o dniu, w którym zniknie terror tego bełkotu. Nie będzie można sprawdzić, czy u znajomego na półce znajduje się egzemplarz „Ulissesa” (mam – a bo co? Nie, przeczytać nie zdołałem – podobnie jak nie zdołałem przebrnąć przez czwartą kartkę wiekopomnego dzieła śp. Marcelego Prousta „W poszukiwaniu straconego czasu”).

Naprawdę: znacznie lepiej, gdy ludzie czytają przyzwoite kryminały czy „Harlequiny”, niż gdy tracą czas na przełykanie tego typu niewątpliwych arcydzieł. A potem jeszcze muszą kłamać, że wszystko zrozumieli i są wręcz zachwyceni i wniebowzięci. Autorzy, którzy coś mówią, niewątpliwie ocaleją. Mistrzowie bełkotu… No cóż, zawsze mogą liczyć, że ich dzieło spodoba się jakiemuś bibliofilowi. A elektrony są cierpliwe… I tanie!

REKLAMA