Piński: Lekceważony głos ludu. Instytucja referendum

REKLAMA

Dwa miliony podpisów obywateli żądających przeprowadzenia referendum nic nie znaczyły dla rządzącej koalicji PO-PSL. Nawet zebranie 20 milionów podpisów nie jest w stanie zmusić rządzących do liczenia się z głosem narodu, który podobno reprezentują. Jedyne, co musi parlament, to poddać wniosek pod głosowanie.

A i to nie każdy. Zgodnie z ustawą o referendum ogólnokrajowym, nie może ono dotyczyć „wydatków i dochodów państwa, w szczególności podatków i innych danin publicznych” – czyli tego, co najważniejsze! I nie bez powodu. Bowiem – jak wynika pracy trzech niemieckich naukowców: Lorenza Blume, Jensa Müllera i Stefana Voigta „Ekonomiczne efekty demokracji bezpośredniej (2007 r.) – im więcej jest referendów, tym mniejszy jest dług publiczny, mniejsza korupcja, większa efektywność administracji i większe wydatki na edukację. Od 1793 do 1978 roku na świecie przeprowadzono ok. 300 referendów, z których 60 proc. odbyło się w Szwajcarii, a 8 proc. w Australii. Właśnie te państwa, według Heritage Foundation, należą do pięciu najbardziej wolnych gospodarczo państw świata.

REKLAMA

Referendum do skutku

W Polsce nie ma prawdziwej demokracji. Nie ma jej również w większości europejskich państw (poza Szwajcarią). Panująca w państwach Zachodu demokracja przedstawicielska była nazwana przez starożytnych Greków oligarchią, czyli rządami nielicznych. Demokracja, według nich, polegała na tym, że zbierał się lud na głównym placu (agorze) i głosował. Gdy okazywało się, że liczba uprawnionych do głosowania (nie mylić z liczbą dorosłych obywateli) nie mieści się na placu, wówczas zapadała decyzja, iż część musi odejść i założyć własne miasto. Tylko demokracja bezpośrednia pozwala obywatelom realnie mieć wpływ na politykę. Dlatego elity rządzące robią wszystko, aby ograniczyć jej działanie. Doskonale było to widać na przykładzie forsowanej przez większość europejskich polityków konstytucji europejskiej. Gdy społeczeństwa kilku krajów ją odrzuciły, politycy tę samą treść wpisali do traktatu lizbońskiego i zastrzegli, że tym razem ratyfikować go mają parlamenty, a nie obywatele w referendach. Gdy Irlandczycy mimo wszystko przeprowadzili referendum i odrzucili traktat, okazało się, że muszą przeprowadzić głosowanie ponownie. Pewnie gdyby za drugim razem się nie udało, byłyby kolejne próby – dopóki naród nie zagłosuje tak, jak chcą elity. Chociaż określenie „niedemokratyczny” uchodzi za największą obelgę, jaką obrzucają się nasi politycy, nie przeszkadza im to ignorować wolę większości, gdy jest „niesłuszna”.

Najbardziej jaskrawym przykładem działania wbrew woli opinii publicznej było zniesienie w Polsce w 1997 roku kary śmierci. Do dziś ponad dwie trzecie polskiego społeczeństwa chce jej przywrócenia, co nasi politycy mają w głębokim… poważaniu. Podobnie ignorowana jest zdecydowana wola większości w innych europejskich krajach, m.in w Czechach, na Węgrzech i na Litwie, ale również w Wielkiej Brytanii.

Pół życia pańszczyzny

Utrzymuje się nas w przekonaniu, że w demokratycznych wyborach decydujemy o tym, jak będzie rządzony kraj. Ale czy tak jest rzeczywiście? Gdy dokładniej przyjrzymy się partiom, które są w parlamencie (PiS, PO, SLD, PSL, Ruch Palikota), okazuje się, że niewiele się one od siebie różnią. Owe różnice można sprowadzić do sposobu wydawania publicznych pieniędzy. Jeżeli dochodzi do władzy tzw. prawica, to więcej pieniędzy z budżetu trafia na Kościół katolicki; jeżeli lewica, więcej pieniędzy dostaną postępowe organizacje (np. feministyczne lub gejowskie). Żadna z liczących się partii nie chce zmieniać w radykalny sposób tego, co rzeczywiście decyduje o tym, jak się nam żyje, czyli odsetka pieniędzy, które oddajemy państwu. Dzień wolności podatkowej, a więc taki, w którym statystyczny podatnik przestaje płacić na państwo i zaczyna zarabiać na siebie, przypada w Polsce na koniec czerwca. Dla porównania: w USA jest on oprawie trzy miesiące wcześniej. Oczywiście politycy twierdzą, że Polacy, głosując w demokratycznych wyborach, godzą się z takim stanem rzeczy. Ale czy rzeczywiście żyjący w demokratycznym matriksie rozumieją, że de facto przez połowę życia odrabiają pańszczyznę? Gdyby państwo przerzuciło obowiązek płacenia podatku dochodowego i ZUS na obywatela i przysłowiowy Kowalski sam musiałby wpłacać te pieniądze, to już w pierwszym miesiącu po zmianach doszłoby do obywatelskiego nieposłuszeństwa, a później rewolucji.

Kto chce przepłacać za żywność?

Podobnie jest w Europie Zachodniej. Systematyczne ogłupianie ludzi doprowadziło do sytuacji, w której kolejni unijni komisarze twierdzą, że Wspólna Polityka Rolna cieszy się poparciem większości społeczeństwa. Czyżby większość obywateli UE wolała płacić więcej niż mniej? Odpowiedź jest banalna. Podobnie jak Polacy nie rozumieją, że rząd zabiera im ponad połowę zarobków, tak oni nie dostrzegają zależności pomiędzy istnieniem Wspólnej Polityki Rolnej a drogą żywnością. Wybitny ekonomista Ludwig von Mises w książce pod tytułem „Mentalność antykapitalistyczna” pisał, że najbardziej demokratycznym ustrojem jest wolny rynek i kapitalizm, ponieważ „w codziennie powtarzanym plebiscycie, w którym każdy grosz daje prawo do głosowania, konsumenci określają, kto powinien posiadać i prowadzić fabrykę, sklep czy farmę”. Gdyby więc europejskim politykom naprawdę zależało na wcieleniu w ży-cie woli obywateli, to pozwoliliby, aby w sklepach była zarówno droższa żywność, produkowana przez unijnych rolników – jak i tańsza, pochodząca spoza Unii. Każdy mógłby zagłosować swoimi pieniędzmi, czy chce popierać polskich lub europejskich rolników, czy też może tych z krajów pozaunijnych. Politycy dobrze wiedzą jednak, że wówczas obywatele od razu widzieliby zależność między decyzjami politycznymi a swoimi finansami i kupowaliby tańszą żywność. Dlatego nigdy nie dopuszczą, aby obywatele mieli taką opcję.

Zorganizowana przemoc

W demokracji przedstawicielskiej sprawujący władze robią wszystko, aby utrudnić odsunięcie ich od „koryta”. Pomysły są różne. W Polsce utworzono kartel partii politycznych, finansując je z budżetu państwa. Oczywiście tylko te, które zdobędą odpowiedni procent głosów w wyborach. Jednocześnie ograniczono możliwość innego pozyskiwania funduszy. W sytuacji gdy o wynikach wyborów decyduje kosztowny dostęp do środków masowego przekazu, zabetonowało to polską scenę polityczną. Ciekawe, dlaczego nie spróbowano wprowadzić prawa do przekazywania jakieś części podatku, np. 0,3 proc., na wybraną partię? Byłby to najlepszy sondaż poparcia, bo wzięłaby w nim udział również większość, która nie głosuje. Demokrację w obecnym kształcie krytykowały największe umysły. Na to, że demokracja przedstawicielska równoznaczna jest z ograniczeniem wolności, zwracał już uwagę w XVIII wieku Benjamin Franklin. „Demokracja jest wtedy, kiedy dwa wilki i owca głosują, co zjedzą na obiad. Wolność jest wtedy, kiedy dobrze uzbrojona owca podważa wynik głosowania” – obrazowo tłumaczył Franklin. Używając tej analogii do polskiej rzeczywistości: nawet gdy stado owiec chce przegłosować kilka wilków, to dziś okazują się one doskonale uzbrojone. Prof. Milton Friedman, jeden z najwybitniejszych ekonomistów XX wieku, określił demokrację przedstawicielską systemem, w którym rządzi nie większość, ale dobrze zorganizowane mniejszości. W Polsce mamy dowód tego na przykładzie przywilejów korporacyjnych ograniczających dostęp do intratnych zawodów, a także transferów do firm państwowych, w których działają prężne związki zawodowe (górnictwo i energetyka).

Światełko w tunelu

Kolejnym sposobem na utrzymanie monopolu jest systematyczna indoktrynacja i ogłupianie dzieci i młodzieży w państwowych szkołach. Unia Europejska pełni w obecnych  odręcznikach tę samą rolę, którą w PRL pełnił związek radziecki. Stosunek do kapitalizmu w zasadzie pozostał taki sam: jest to ustrój zły, krwiożerczy i gdyby nie dobre państwo (zapewniające darmową służbę zdrowia i edukację), to obywatel cierpiałby głód i niedostatek. Oczywiście uczniowie co chwilę muszą pisać eseje o wyższości demokracji nad innymi systemami. I tu niespodzianka. Mimo tej trwającej dwie dekady indoktrynacji ogromnie duży odsetek Polaków jest w stanie zaakceptować rządy niedemokratyczne – aż 31 proc. (badanie przeprowadził CBOS po wyborach w 2007 r.; potem badań zaprzestano, a przynajmniej ich publikacji). W 2006 roku ów odsetek był jeszcze wyższy i wynosił 40 procent. Pod koniec 2009 roku pytanie zadano delikatniej: jaką wagę przywiązujesz do życia w demokratycznym państwie? Okazało się, że jest to ważne tylko dla połowy Polaków. „Wyraźnie odstajemy od Zachodu, ale też Turcji, Izraela czy RPA” – alarmowała „Gazeta Wyborcza”, zauważając, że tylko co czwarty Polak uważa demokrację (rozumianą jako obecny system polityczny) za najlepszy ustrój. Realne jest więc, że w wypadku kryzysu większość polskiego społeczeństwa zaakceptuje inną formę rządów niż demokracja. W każdym razie zrobią to tym chętniej, że obecnie nie widzą żadnego związku między głosowaniem a rządami. Dlatego ponad połowa Polaków ma gdzieś wybory i nie głosuje. Ma w tej kwestii te same poglądy co Janusz Korwin-Mikke, który stwierdził kiedyś, że „gdyby wybory mogły coś zmienić, zostałyby zdelegalizowane”. Tak samo jak nasi politycy „zdelegalizowali” prawo społeczeństwa do wypowiedzenia się w referendum, gdy wiadomo, że Polacy nie poprą władzy…

REKLAMA