Wozinski: Anarchia po somalijsku

REKLAMA

Sytuacja polityczna w Somalii dla większości osób znajduje się poza wszelkimi kryteriami zrozumiałości. Do 1991 roku było tam państwo ze stolicą w Mogadiszu, a potem nastała pustka. Na kreowany w mediach wizerunek tego kraju składają się dziś piraci morscy, ponad milion uchodźców oraz bandy dzikich rebeliantów. Jednak z racji nieuwzględnienia innych, niezwykle ważnych czynników obraz ten jest niezwykle jednostronny.

sklep spożywczy w Galkacyo w Puntlandzie - autonomicznym regionie w północno-wschodniej Somalii; większość baz somalijskich piratów znajduje się na tym terytorium

Przede wszystkim we współczesnych opisach Somalii brakuje tła historycznego. A jest ono wypełnione bardzo specyficzną strukturą prawno-organizacyjną. Tak jak Europa przed nastaniem państwowości, Somalijczycy opierają swą strukturę społeczną na tzw. dżilibach – przypominających rodzinne klany zrzeszeniach prawno-ochronnych. Charakter ich funkcjonowania świetnie opisał Michael van Notten – Holender, który ożenił się z rodowitą Somalijką. Dzięki temu małżeństwu uzyskał wśród Somalijczyków prawną osobowość i mógł tym samym poznać charakter panującego tam prawa. Specyfiką tamtejszego ustroju od dawna był brak jednego, monopolistycznego systemu egzekwowania sprawiedliwości. Stanowieniem prawa nawet dziś zajmują się dobrowolnie wybierani przez strony sporu sędziowie, a dżilib przestępcy zobowiązany jest do wypłacenia ofierze rekompensaty. Państwowe prawo tak naprawdę nigdy się tam nie przyjęło, a niemal wszystkie spory rozstrzygane są na podstawie prawa zwyczajowego. System ten, choć pozornie wygląda na spełnienie libertariańskiego ideału, ma też swoje wady. W praktyce bowiem przynależność do klanu stała się z biegiem lat przymusowa i dlatego dobór sędziów jest ograniczony. Poza tym charakter klanów na trwałe się odmienił z winy państw-kolonizatorów. Gdy w 1960 roku Włochy i Wlk. Brytania postanowiły nadać swym koloniom niepodległość, w Somalii utworzono centralny, demokratyczny rząd, który bardzo szybko zaczął sympatyzować z ZSRS. W ciągu kilku lat wykształciła się dyktatura. Od tego czasu centralny rząd, coś całkowicie obcego Somalijczykom, stał się narzędziem w rękach konkurujących ze sobą klanów. Gdy w 1991 roku rozpadły się rządy prezydenta Barre, Somalia weszła w etap walk między klanami, które dostały do swych rąk nowe narzędzie – państwo. Winę za nękający ów kraj konflikt ponoszą więc państwa europejskie, które wprowadziły do Somalii obcy element – monopol prawno-militarny, który stał się środkiem do zwalczania przeciwnika. W rankingu Failed States Index, w którym ocenia się spełnianie standardów demokracji, świadczeń publicznych oraz kontrolę państwa nad prawem, Somalia od kilku lat zajmuję najniższą pozycję (najwyżej znajdują się skrajnie socjalistyczne republiki skandynawskie i inne potworki).

REKLAMA

Nic dziwnego – państwowe prawo tam nie istnieje, rząd centralny jest fikcją, a inne państwa nie wiedzą, do kogo wysłać ambasadora. Cała ta sytuacja irytuje wszystkie państwa świata, które przecież muszą wiedzieć, kto jest ich odpowiednikiem na danym terytorium. Cierpliwość tracą nawet Stany Zjednoczone, które nieoficjalnie wspierają finansowo konkretne klany, licząc na przejęcie przez któryś władzy.

W ostatnich latach na politycznej scenie Somalii pojawił się Szejk Szarif Ahmed, którego tymczasowemu rządowi USA przesłały 40 ton uzbrojenia. Na „anarchię” nie mogą też pozwolić sąsiedzi – w granicach Somalii obecnych jest ponad 10 tysięcy żołnierzy Unii Afrykańskiej. W bezpaństwową strukturę kraju nad Zatoką Somalijską wdarli się także islamscy fundamentaliści. W rezultacie w 2007 roku akcję przeciw nim przeprowadzili amerykańscy marines, którzy w islamskich bojownikach widzieli współpracowników Al-Qaidy. Wbrew zatem doniesieniom o kompletnym chaosie militarnym, w Somalii działają tak naprawdę zwalczające się grupy reprezentujące interesy obcych państw. Obwieszczany wszem i wobec chaos to nie rezultat braku państwa, lecz wynik ruchów państwotwórczych.

Reporterzy udający się do Mogadiszu najchętniej odwiedzają słynną Green Line, będącą linią demarkacyjną między klanami Haber Gedir i Agbal. Na każdym kroku wśród zniszczonych budynków czają się uzbrojeni po zęby wojownicy i co jakiś czas słychać strzały. Jeszcze większą zgrozę budzi wizyta na miejskim targowisku, gdzie można kupić dowolny typ broni i wypróbować ją na miejscu strzałem w niebo. Dla ogłupionych przez państwową propagandę zachodnich dziennikarzy czymś niezrozumiałym jest fakt, że bez żadnego ministerialnego pozwolenia można sobie kupić karabin maszynowy.

Jednak Somalia, oprócz zdewastowanego przez wieczne państwotwórcze walki Mogadiszu, ma też inne oblicze. Poszczególne klany kontrolują małe obszary kraju i na danym terytorium tworzą się mini-stolice, pozbawione jednak charakteru państwowych centrów administracyjnych. Jako przykład może posłużyć Bosasso na wschodzie kraju, któremu bezpaństwowość przyniosła kapitalny rozwój ludnościowy i gospodarczy. Rozwinął się eksport, wzrosły obroty handlowe, miasto kilkukrotnie się powiększyło. Podobnie jest w innych lokalnych centrach, które rozwijają się wbrew wszelkim teoriom o konieczności istnienia państwa. Powszechnie znany jest fakt, że przy braku jakiegokolwiek systemu licencyjnego i po-datkowego usługi telekomunikacyjne i internetowe są w Somalii najtańsze w Afryce. Internet jest dostępny nawet w małych wioskach, które komunikują się z somalijską diasporą rozsianą po całym świecie.

Rzecz jasna, Somalia, jako kraj rolniczy i położony w niespokojnym regionie świata, nie należy do bogatych. Lata sympatyzującej z ZSRS dyktatury i okres państwotwórczych walk przyczyniły się do zniszczenia sporej części infrastruktury. W rezultacie Somalia zajmuje w szeregu rankingów – i to nie tylko tych wskazujących na zakres świadczeń państwowych – bardzo odległe pozycje. Ale rankingi dotyczące PKB i innych wskaźników są tam w praktyce niewykonalne. Somalia nie ma swojego ministerstwa gospodarki ani GUS i nie sposób jest podać żadnych, przybliżonych nawet wartości. Wszystkie państwa świata najchętniej przerwałyby „somalijski eksperyment”, zainstalowały wreszcie w Mogadiszu swoich ambasadorów i ustanowiły miejscowy bank centralny, działający pod czujnym okiem „ekspertów.” Dzisiaj jednak nie wiedzą za bardzo, gdzie posłać swych urzędników i niecierpliwie czekają, aż wyłoniony przez nie w 2004 roku marionetkowy rząd tymczasowy przejmie w końcu władzę. Właściwie już nie czekają, ale aktywnie angażują się w eskalację państwotwórczej przemocy w Somalii. No bo jak tu może w końcu nie być państwa? Jeszcze ludzie zaczną myśleć, a to jest bardzo niebezpieczne…

Amerykańska armia dzielnie strzeże somalijskich wybrzeży przed piratami, a dziennikarze „New York Timesa” przeprowadzają wywiady z przedsiębiorcami z Mogadiszu, którzy domagają się, aby wreszcie przyszło państwo i mogli płacić podatki (sic!). „Próżnia władzy” jest dla dzisiejszego Europejczyka niewyobrażalna, „no bo… jak to?”. Dla Somalijczyków, tak jak zresztą dla wielu innych ludów afrykańskich, które nigdy nie stworzyły u siebie państw, „próżnia” jest stanem naturalnym. Co prawda Afrykańczycy nie wykształcili nigdy cywilizacji na tak wysokim szczeblu jak niegdysiejsza libertariańska Europa, ale stało się tak z uwagi na wiele czynników przyrodniczo-etnicznych. Nie należy też zapominać o wyniszczającej obecności kolonizujących Afrykę państw europejskich i arabskich. Najbardziej doniosłym faktem pozostaje jednak to, iż spora część Somalijczyków (głównie niezaangażowanych w żaden konflikt!) pragnie porządku bezpaństwowego.

Czy totalitarnie nastawiona społeczność światowa i sąsiedzi pozwolą im żyć w wolności?

REKLAMA