Moralność według Secret Service

REKLAMA

agent prezydenckiej ochrony (źródło: prospekt rekrutacyjny Secret Service USA)
Amerykańscy prezydenci, poza nielicznymi wyjątkami, to najwięksi skandaliści w historii Nowego Świata. Chociaż na światło dzienne wychodzą jedynie szczątkowe informacje o ich moralności, to i tak mogą one wywoływać odruch wstrętu u wyborców. Dla obserwatora zewnętrznego Biały Dom jest jak dwór papieski – pozornie zwarty, wewnętrznie solidarny oraz nieodgadniony. Jeżeli jednak prezydent nie chce, żeby jego ludzie wyjawiali kompromitujące go informacje, to musi sam przymykać oczy na ich grzechy i grzeszki. A jest ich naprawdę niemało. Przykładem może być najnowsza seksafera, która już przyczyniła się do zmniejszenia przewagi sondażowej Obamy nad Mittem Romneyem.

Czarna skrzynka amerykańskiego budżetu

REKLAMA

We wrześniu zeszłego roku napisałem do tygodnika „Najwyższy CZAS!” artykuł ukazujący marnotrawstwo środków publicznych w amerykańskim Departamencie Stanu. Wśród najważniejszych wydatków amerykańskiej dyplomacji zaksięgowano 300 tysięcy dolarów przeznaczone na zakup mocnego alkoholu dla wysokich rangą urzędników departamentu oraz 2843 dolary jako napiwki dla nowojorskich dostawców alkoholu zaopatrujących amerykańską delegację w ONZ. Jeżeli chodzi o alkohol, to obecna sekretarz stanu ma hojną rękę. Kierowane przez nią ministerstwo szczodrze wyposaża amerykańskie placówki dyplomatyczne w setki litrów szkockiej, ginu, brandy czy bourbona na całym świecie. W czasach rekordowego zadłużenia publicznego Ameryki Departament Stanu wydaje rekordowe kwoty na całe kontenery markowych alkoholi. Gorzelnie i browary mają powody, żeby lubić panią sekretarz. Ale nie bądźmy tacy pruderyjni. Hillary Clinton przynajmniej nie ukrywa wydatków swojego ministerstwa – tak jak to robi w sposób zakłamany jej szef i jego sztab.

9 listopada 2011 roku Amerykę obiegła wiadomość, że „prezydent zalecił podległym mu agencjom rządowym zredukowanie kosztów podróży, zmniejszenie liczby limuzyn należących do urzędników federalnych oraz ograniczenie wydatków na kupno laptopów i telefonów komórkowych”. Zdrowo się uśmiałem, czytając te słowa. Ten Obama to naprawdę facet z wielkimi… zdolnościami aktorskimi i talentem do robienia z opinii publicznej tatka-wariatka. Barack Obama doszedł do ciekawego wniosku, że odchudzanie swojego urzędu rozpocznie od zamiany podróży służbowych jego urzędników w wideokonferencje oraz od rezygnacji z zakupów kilku laptopów dla sekretarek w Białym Domu. To tak jakby klub sportowy klasy Realu Madryt zaczął oszczędności budżetowe od rezygnacji z zakupu sznurówek do butów dla zawodników. Każdy, kto zna plan fiskalny i realne wydatki urzędu prezydenckiego, wie doskonale, że wspomniane oszczędności nie mają nawet znaczenia kosmetycznego i są jawną drwiną z opinii publicznej.

Biały Dom posiada 23 konta bankowe, z których swoje wydatki pokrywają wszystkie wydziały, sekcje i działy wchodzące w skład Urzędu Wykonawczego Prezydenta. W 2008 roku wszystkie koszty funkcjonowania szeroko pojętego Urzędu Wykonawczego Prezydenta wyniosły blisko 1,6 mld dolarów. Z tego większość księgowanych wydatków jest określana jako tajne lub klasyfikowane. Np. pozycja dziesiąta prezydenckiego budżetu jest zatytułowana „Nieoczekiwane potrzeby prezydenta” (The president’s unanticipated need). Na tym koncie prezydent ma formalnie do dyspozycji co roku 1 mln dolarów, czyli o 200 tys. więcej, niż wynoszą jego roczne dochody z tytułu pełnionego urzędu. Tymczasem na koszty reprezentacyjne przyjmowania głów państw w Białym Domu jest przewidziane zaledwie 50 tys. dolarów. Być może z tego właśnie powodu tak wielu przywódców jest zdumionych skromnością, z jaką są przyjmowani w czasie wizyt roboczych w Gabinecie Owalnym. Takie spotkania na najwyższym szczeblu kontrastują bowiem z przepychem prezydenckich podróży zagranicznych lub krajowych.

Formalnie na eksploatację samolotów oznakowanych kryptonimem Air Force One przeznaczone jest każdego roku ok. ćwierć miliarda dolarów. Kto jednak jest w stanie odmówić prezydentowi i jego otoczeniu dostępu do samolotu w sytuacji, kiedy przywódca dozna pilnej potrzeby zagrania w golfa w jednym z kilku wspaniałych klubów Florydy – tak jak to miało miejsce w zeszłym miesiącu? Nie byłoby w tym zresztą nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że oficjalnym celem tej podróży było wystąpienie Obamy na Uniwersytecie Florida Atlantic w ramach kampanii wyborczej.

Oto kliniczny objaw kłamstwa politycznego. Człowiek, który w listopadzie ogłosił, że nie będzie pozwalał swoim urzędnikom latać w ważnych sprawach państwowych liniami komercyjnymi, teraz używa najdroższego samolotu na świecie do podróży w ramach kampanii prezydenckiej.

Brendan Doherty, profesor nauk politycznych z Akademii Marynarki Wojennej USA w Annapolis i specjalista od wydatków budżetowych Białego Domu, twierdzi, że nikt obecnie nie jest w stanie oszacować kosztów prywatnych podróży prezydenta Baracka Obamy. Tej opinii przytakuje Brett Kappel, ekspert amerykańskiego prawa wyborczego z waszyngtońskiej korporacji prawniczej Arent Fox LLP, który podkreśla, że nikt tak naprawdę nie jest w stanie określić, ile do podróży prezydenckich dokłada się Narodowy Komitet Demokratyczny, odpowiedzialny za pokrywanie kosztów kampanii kandydata Partii Demokratycznej. Brett Kappel podkreśla, że ponoszone przez podatnika koszty luksusowych podróży prezydenta i jego ludzi stanowią największą tajemnicę budżetową USA. „To jest totalna tajemnica – prawdziwa czarna skrzynka” – podkreśla waszyngtoński prawnik.

Yankee, no siempre hay que pagar

Tajemnicą nie jest natomiast, że pierwszy czarnoskóry prezydent otoczył się w większości czarnoskórymi ochroniarzami. Ktoś słusznie zauważy, że to jego prywatna sprawa, skoro biali prezydenci otaczali się na ogół białymi oficerami Secret Service. Problem jednak w tym, że między Barackiem Obamą a jego czarną obstawą zrodziła się pewna zażyłość czy – jak kto woli – rodzaj sztamy, która wykracza poza relację władcy z garde du corps. Nie jest tajemnicą, że taki rodzaj komitywy istniał miedzy Johnem F. Kennedym a jego pretorianami. Musiała to być więź oparta na dużej lojalności, ponieważ większość wiadomości o skandalach obyczajowych prezydenta wyciekła dopiero po zamachu z 22 listopada 1963 roku i bynajmniej nie z ust wspomnianych agentów.

O apetycie seksualnym kilku amerykańskich prezydentów krążą legendy oraz informacje potwierdzone. Co ciekawe jednak, nie wyciekły one nigdy od ludzi z Secret Service. Być może dlatego kolejni lokatorzy Białego Domu mają do oficerów tej formacji na tyle duże zaufanie, że za ich pośrednictwem kazali sobie nawet sprowadzać panie lekkich obyczajów – tak jak to miało miejsce w czasie kadencji Johna F. Kennedy’ego.

Franklin D. Roosevelt, John F. Kennedy, Lyndon B. Johnson czy Bill Clinton oraz kilku innych prezydentów mogło liczyć na poufność ze strony swojej asysty. Barack Obama zdaje się także liczyć na lojalność swoich ludzi, skoro pozwala im na ostrą zabawę w klubach o dość kiepskiej reputacji w krajach, które odwiedza. Nikt nie wie, jak groźny może być dla politycznej kariery Obamy „seksskandal” wokół służby ochrony rządu USA (Secret Service). Agenci tej formacji mieli za zadanie sprawdzić warunki bezpieczeństwa w Kolumbii przed przyjazdem swojego szefa z oficjalną wizytą do tego kraju. Tymczasem panowie, mając w głębokim poważaniu apel prezydenta o niemarnowanie środków publicznych, zabawili się na koszt amerykańskiego podatnika w… lokalnych spelunkach. Przedstawiciele Białego Domu, w tym 11 agentów Secret Service oraz 20 oficerów armii amerykańskiej, wynajęli luksusowe apartamenty w hotelu Caribe – najdroższym miejscu w kurorcie Cartagena. Po zamówieniu kilkudziesięciu butelek bardzo drogich markowych alkoholi rozochoceni reprezentanci Białego Domu zamówili sobie usługi 20 luksusowych prostytutek. Kiedy jednak i ten prezent z kieszeni amerykańskich podatników nie zaspokoił ich gorących temperamentów, pretorianie Obamy ruszyli do Pley Club – jednego z najdroższych domów publicznych w mieście. Nie wiadomo, czy jeden z przedstawicieli Białego Domu przypomniał sobie o listopadowym apelu swojego prezydenta, czy też usługa nie była wystarczająco satysfakcjonująca – w każdym razie odmówił pracownicy Pley Clubu zapłacenia 47 dolarów za gorące towarzystwo, wszczynając tym samym wielką awanturę.

Nie wiadomo, jak wiele takich podróży służbowych panów i pań z otoczenia prezydenta skończyło się bez rozgłosu. Można się jedynie domyślać, że tego typu praktyka jest stosowana stale. Czy wspomniana seksafera podkopie sondaże wyborcze Obamy? Biały Dom w sposób zrozumiały i oczywisty odcina się od zachowania swoich ludzi. 11 agentów za karę utraciło licencję Secret Service.

Czy możemy jednak uwierzyć, że ich najwyższy zwierzchnik nie miał pojęcia, że takie rzeczy dzieją się w czasie jego podróży? Czy naprawdę kilkudziesięciu ludzi taplających się w luksusach opłacanych przez podatników potrafiło zręcznie zmanipulować księgowych Białego Domu i przedstawić im wiarygodne rachunki za delegację? Jeżeli pominiemy nawet obrzydliwy wątek obyczajowy tej „delegacji”, to nadal pozostaje problem akceptacji przez Biały Dom pobytu w jednym z najdroższych hoteli Kolumbii, gdzie za noc płaci się 300 dolarów od osoby. Zupełnie inną kwestią jest głupota otoczenia amerykańskiego prezydenta.

Widzieliśmy te wyjątkowo odporne na wiedzę twarze prezydenckich goryli podczas iście wojennego przejazdu przez Warszawę w maju zeszłego roku. Mark Sullivan, szef Secret Service, który został przesłuchany przez Komisję ds. Bezpieczeństwa Narodowego, stwierdził bez ogródek, że jeden z jego ludzi poskąpił kolumbijskiej profesjonalistce zaledwie 47 dolarów za usługę. Ale to nie jego skąpstwo stanowi powód do wielkiej awantury w Waszyngtonie, tylko rzeczywisty obraz działania Białego Domu. Ludzie, którzy w upojeniu alkoholowym zaliczali kolejne speluny kolumbijskiego kurortu, są odpowiedzialni za bezpieczeństwo prezydenta USA. Senator Susan Collins, Republikanka z Maine i członkini Komisji ds. Bezpieczeństwa Narodowego, uważa, że 20 prostytutek mogło z niezwykłą łatwością wyciągnąć od amerykańskich ochroniarzy informacje dotyczące trasy przejazdu prezydenta i jego pobytu w Kolumbii. W ilu jeszcze domach publicznych na świecie pracują panie znające ściśle tajne informacje dotyczące bezpieczeństwa amerykańskiego przywódcy?

A jeżeli – jak całkiem słusznie zakłada senator Collins – wśród wspomnianych kobiet znajdowały się także osoby pracujące dla obcego wywiadu? Przecież wydobywanie informacji za pomocą seksu i alkoholu to najstarsza i najskuteczniejsza metoda wywiadowcza!

Amerykański Secret Service uważa się za najlepszą i najbardziej skuteczną na świecie formację chroniącą swojego szefa. Niech sobie tak uważa dalej, ułatwiając robotę konkurencji.

REKLAMA