Piński: Propagandowa wojna na słowa czyli polityka historyczna

REKLAMA

Andrzej Brzozowski, redaktor naczelny nowego biuletynu Instytutu Pamięci Narodowej Pamięć.pl, zażądał, by w artykułach publikowanych w piśmie używano wyłącznie formy „radziecki” – ujawniła w ubiegłym tygodniu „Rzeczpospolita”. Słowo „sowiecki” zaś miało być, według niego, zabronione jako wulgarne i podsycające nienawiść polsko-rosyjską.

To z pozoru błahe wydarzenie pokazuje, że w Polsce nikt nie prowadzi świadomej polityki historycznej i propagandowej. Jesteśmy bierną ofiarą agresywnej niemieckiej, rosyjskiej i żydowskiej propagandy, z których każda ma określony cel do zrealizowania. Niemcy chcą się „podzielić” odpowiedzialnością za zbrodnie drugiej wojny światowej, Rosjanie chcą zrelatywizować własne zbrodnie, pokazując je jako rewanż za podobne dokonania Polaków, Żydzi zaś starają się zmusić Polskę do zaakceptowania „dziedziczenia rasowego”, czyli wypłaty „odszkodowań” za mienie ofiar holokaustu przejęte przez skarb państwa (z uwagi na brak żyjących krewnych, którzy mogliby dziedziczyć).

REKLAMA

Wojna partyzancka

W USA niezależnie od tego, kto wygrywa wybory – czy Demokraci, czy Republikanie – racja stanu jest jedna. Może ona być inaczej realizowana, jednak ochrona interesów USA stoi na pierwszym miejscu. W Polsce od odzyskania niepodległości w 1989 roku poza Lechem Kaczyńskim żaden polityk nie dostrzegł potrzeby prowadzenia świadomej polskiej polityki historycznej. Po tym eufemizmem ukrywa się brzydkie słowo „propaganda”. Ale propaganda w wypadku Polski nie tyle musi oznaczać fałszowanie historii, co przebijanie się z prawdą historyczną przez kłamstwa naszych sąsiadów (Rosja i Niemcy) i państw zainteresowanych złym wizerunkiem Polski (Izrael). „Wojna na słowa”, której ofiarą jest Polska, wynika właśnie z faktu, że nie prowadzimy świadomej polityki informacyjnej. Jesteśmy bezbronną ofiarą, która nie oddaje ciosów. Państwowa telewizja rosyjska nadaje programy o „polskich obozach śmierci”, w których „mordowano” jeńców z wojny lat 1919-1921. Niemieckie media nagminnie lansują termin „polskie obozy koncentracyjne” w odniesieniu do obozów zagłady, które Niemcy utworzyli na okupowanym terytorium Polski. Organizacja żydowskie co chwila mówią o „polskiej odpowiedzialności” za holokaust, o rzekomym wzbogaceniu się Polaków w wyniku Zagłady itp. Każda z tych przemyślanych agresji, które są sankcjonowane lub inspirowane przez podobno zaprzyjaźnione z nami państwa, pozostaje bez adekwatnej odpowiedzi. Przeciwko tej agresji Polski występują „partyzanci” (głównie historycy i dziennikarze), pokazując fałszerstwa propagandowe. Państwo zaś milczy. Woli propagować i finansować kampanie wizerunkowe, w których Polak występuje w roli przystojnego hydraulika, a Polka w roli seksownej pielęgniarki.

W ubiegłym roku dr Leszek Pietrzak – były pracownik Urzędu Ochrony Państwa, IPN i Biura Bezpieczeństwa Narodowego – ujawnił, że termin „polskie obozy koncentracyjne” został wymyślony przez niemieckie tajne służby w 1956 roku! „Alfred Benzinger (zwany »Grubasem«) zaproponował, aby rozpocząć w mediach propagowanie terminu »polskie obozy koncentracyjne« w odniesieniu do niemieckich obozów zagłady na terytorium Polski. »Odrobina fałszu w historii po latach może łatwo przyczynić się do wybielenia historycznej odpowiedzialności Niemiec za Zagładę” – przekonywał. Plan zyskał wysoką ocenę i akceptację Reinharda Gehlena, szefa zachodnioniemieckiego wywiadu (nazywanego wówczas Organizacją Gehlena)” – napisał Pietrzak. W normalnym kraju tego typu publikacja spowodowałaby trzęsienie ziemi i odpowiednią reakcję – na przykład w postaci przetłumaczenia i kolportowania tekstu przez polskie ambasady lub umożliwienie autorowi zaprezentowanie swoich badań w publicznej telewizji (podobno abonament płaci się za realizowanie „misji”). Tymczasem publikację przemilczano, chociaż odpowiednie jej nagłośnienie odciążyłoby nasze placówki dyplomatyczne od słania protestów do mediów przeciwko łączeniu Polski z obozami koncentracyjnymi.

Pożyteczni idioci

W walce o historię ogromną rolę częściej niż agenci wpływu odgrywają „pożyteczni idioci”, czyli ludzie, którym wydaje się, że prezentując „umiarkowane” i „wyważone” stanowisko, będą mieli święty anielski spokój i akceptację „salonu”. Taki zapewne cel przyświecał redaktorowi nowego biuletynu IPN. Zapewne nie miał on świadomości, że próba zakazania historykom IPN używania słowa „sowiecki” to działanie wspierające rosyjską propagandę. Konkretne słowa wywołują bowiem w społeczeństwie określone reakcje. Współczesna propaganda opiera się przede wszystkim na manipulacjach przekazem informacji, ale również na używaniu i popularyzowaniu określonych terminów.

Na przykład jednym z powodów, które sprawiły, że obrońcy życia w Polsce ponieśli porażkę, było przyjęcie terminów słownych przeciwnej strony. I tak mordowanie dzieci to dziś „aborcja” (brzmi lepiej, prawda?). Kolejnym błędem była zgoda na używanie terminu „ochrona życia poczętego”. W ten sposób bowiem sami obrońcy życia przyznali drugiej stronie, że jest to jakieś inne (zapewne gorsze) życie. W latach II Rzeczypospolitej jako synonimów określających ustrój panujący w ówczesnej Rosji używano słów „sowiecki” i „radziecki”. Tego pierwszego jednak znacznie częściej, ponieważ w językach europejskich używano transkrypcji wywodzącej się z języka rosyjskiego („Soviet Union”).

Gdy sowiecka agentura w 1944 roku rozpoczęła okupację Polski, podjęła szereg dobrze zaplanowanych działań propagandowych. Na przykład starała się legitymizować swoją władzę, wywodząc ją od… Konstytucji 3 Maja. Mało kto dziś pamięta, że przez pierwsze lata „władzy ludowej” pochody ku czci Konstytucji 3 Maja organizowali komuniści. Wszystkie artykuły w prasie były specjalnie redagowane. Przedstawiano w nich „władzę ludową” jako bezpośrednich spadkobierców postępowych sił narodu, które reformowały upadającą Rzeczpospolitą. Szkic „artykułu-matki” osobiście napisał już w 1941 roku Jakub Berman w sowieckiej prasie. Większość tekstów z komunistycznej prasy drugiej połowy lat 40. na temat Konstytucji 3 Maja czerpie z tej publikacji. Plan ten się nie powiódł, ale oficjalnie święto Konstytucji 3 Maja zlikwidowano dopiero w latach 50. Nie powiódł się dlatego, że konkurencyjne manifestacje patriotyczne okazały się skutecznym remedium na propagandową papkę. Wówczas także komuniści rozpoczęli propagowanie terminu „radziecki” zamiast „sowiecki”, podobnie zakazano używania słowa „bolszewicki”. Chodziło bowiem o zredukowanie oddziaływania przedwojennych publikacji ujawniających prawdziwy obraz państwa chłopów i robotników (zbrodnie, eksterminacja ludności, głód itd.). Wzmocnieniem tej akcji było nałożenie na ludność obowiązku dostarczania określonej ilości makulatury pod groźbą sankcji. Celem, skutecznie zrealizowanym, było zmuszenie ludzi do oddania na przemiał jak największej liczby wydanych przed wojną książek i czasopism. Zmiana terminologii i rozpoczęcie używania terminu „sowiecki” na początku lat 90. pozwoliło szybciej odkłamywać historię i docierać z prawdą do mas, niż gdyby używano słownictwa komunistycznej propagandy.

Przez kilkadziesiąt lat wtłaczano bowiem ludziom do głowy przez wszystkie media, w szkołach i na studiach tezę o potędze, przyjaźni i dobrych intencjach „Związku Radzieckiego”. Moje pokolenie, które do szkoły chodziło w latach 80. i 90., było jeszcze poddawane „praniu mózgu”. Uczono nas, że „Związek Radziecki” 17 września 1939 roku wziął pod ochronę ludność „Zachodniej Białorusi” i „Zachodniej Ukrainy”. Na akademiach kazano nam recytować wiersze ku czci sojuszu polsko-radzieckiego itp., a przecież był to już schyłek komuny. Prosta zmiana terminu na „Związek Sowiecki” osłabiała działanie wrogiej propagandy. Dziś próba powrotu do terminu „radziecki” to ukłon w stronę rosyjskiej propagandy. „Wyskok” jednego z nowych pracowników IPN wpisuje się w przemyślaną politykę tej propagandy. Już od kilku lat słownik w najpopularniejszym edytorze tekstu, jakim jest Word, proponuje użytkownikowi zmianę słowa „sowiecki” jako „wulgarnego”…

Także Niemcy po II wojnie światowej rozpoczęli wybielanie siebie od zmiany nazewnictwa. Zamiast Niemcy, w kontekście zbrodni ostatniej wojny, zaczęli popularyzować użycie słów „naziści” i „hitlerowcy”. Znaleźli tutaj sojuszników w komunistach, którym zależało na zdjęciu odium z „demokratycznych” Niemców. 67 lat po zakończeniu wojny ludzie coraz mniej wiedzą, kim byli owi tajemniczy „naziści” i „hitlerowcy”. Coraz częściej w tym kontekście pojawia się „informacja”, że chodziło o… Polaków. Na tym właśnie polega sukces świadomej polityki historycznej Niemiec. Okazała się ona skuteczna mimo faktu, że żyją jeszcze niemieckie ofiary, żołnierze alianccy itp. Strach pomyśleć, jaka będzie świadomość za 10 lat, gdy odejdą ostatni ze świadków historii…

Gra do własnej bramki

Wartownia i brama główna Auschwitz II (Birkenau) Termin „polskie obozy koncentracyjne” został wymyślony przez niemieckie tajne służby w 1956 roku!

„To gorzej niż zbrodnia, to błąd” – te słynne słowa Talleyranda idealnie pasują do braku świadomej polskiej polityki historycznej. I tak nasze media i oficjalne władze fetowały najnowszy film Agnieszki Holland „W ciemności”, opisujący historię Polaka, który uratował kilkunastu Żydów. Starały się wywołać przekonanie, że cała Polska życzy temu filmowi Oskara. Tymczasem jest to jest film obrzydliwie zakłamujący i fałszujący historię. Manipulacja jest dobrze ukryta, a jej celem było zapewne pozyskanie sympatii wpływowego lobby żydowskiego, które ma dużo do powiedzenia przy przyznawaniu Oskarów i jest zainteresowane w szkalowaniu Polaków. Oto mamy Lwów pod niemiecką okupacją – z jednej strony słaniających się na nogach z głodu Żydów, z drugiej zaś spasionych Polaków, którzy chodzą do sklepów wypisz, wymaluj takich jak obecne osiedlowe i kupują jak gdyby nigdy nic wędlinkę, owoce, pieczywo itp. Każdy przyzwoity człowiek, oglądając to, myśli sobie: cholera, a nie mogli kupić więcej i dać Żydom, aby nie umarli z głodu? Takie samo wrażenie robią ubrania: Żydzi w łachmanach, a Polacy jakby wyszli z przedwojennego pisma o modzie. Tymczasem od początku okupacji (październik 1939 r.) na terenie Generalnego Gubernatorstwa (a więc także w przyłączonym w 1941 r. „dystrykcie Galicja”) obowiązywały kartki na jedzenie. Dla Polaków przewidziano limit 700 kalorii dziennie (człowiek, aby przeżyć, musi jeść około 1500), dla Żydów 400. Stąd zresztą słynna piosenka: „teraz jest wojna, kto handluje, ten żyje”. Ale handel jedzeniem poza oficjalnym rynkiem był karany śmiercią i zakupów czarnorynkowych nie dokonywało się w sklepach, tylko w domach, konspiracyjnie. Kartki były również na ubrania. Polacy żyli głównie z tego, co dawały rodziny ze wsi i co było przemycane do miast. Nadwaga po trzech latach wojny była przywilejem Niemców, a i to tylko tych dobrze sytuowanych. Oglądając film Holland, miałem wrażenie, że Polakom za Niemców było lepiej niż w PRL. Tak dobrze zaopatrzonych sklepów nie było bowiem nawet za Gierka. Zupełnym „odjazdem” jest scena, w której główny bohater chce kupić „swoim” Żydom pomarańcze (skąd miałyby się wziąć w okupowanej Europie w sklepach?). W tej sytuacji przypominanie, że w Polsce Niemcy za pomoc Żydom mordowali „z mocy prawa” nie tylko „winnych”, ale także rodziny i sąsiadów (zbiorowa odpowiedzialność), jest zbędne. To jest elementarna wiedza historyczna (nie jestem specjalistą z tego okresu). Znajomi historycy, których pytałem, dlaczego nie pisali o tym głośno, tłumaczyli mi, że „za duże ryzyko, iż następnego tekstu nie zamówią”. W ten sposób okazuje się, że propagandowo prowadzimy grę „do własnej bramki”.

To, że akurat rząd Donalda Tuska woli nie demaskować manipulacji, mnie nie dziwi. Dziś bowiem manipulacja przekazem przy pomocy doboru słów jest podstawą polityki informacyjnej rządu. Podobnie jak za czasów PRL podwyżki cen nazywano „regulacją”, tak dziś rząd mówi o „reformie emerytalnej”, zamiast o bankructwie ZUS czy „likwidacji przywilejów emerytalnych”, których wcale nie likwiduje. Zaś propozycja uchwały wzywającej Rosję do oddania wraku prezydenckiego samolotu jest „adresem do cara” (czyli Targowicą…). Nie ważne są bowiem fakty, ale to, jaki przekaz odbierze społeczeństwo, a ten jest tworzony przez słowa i obrazy.

REKLAMA