Nieszczęśliwa wypowiedź prezydenta Stanów Zjednoczonych Baracka Obamy na temat „polskich obozów śmierci” wywołała prawdziwą burzę. Fakt, były to słowa wyjątkowo nieszczęśliwe, choć zapewne wypowiedziane bez świadomej woli urażenia Polski. Wątpić należy, by Amerykanie zaprosili swoich satelitów do Białego Domu, aby celowo i publicznie ich tam znieważyć. Bardziej niepokoi mnie próba zlekceważenia incydentu przez amerykańską administrację. O ile incydent był przypadkowy, o tyle reakcja Białego Domu przypadkowa już nie jest.
Myślę, że większość Czytelników nie orientuje się, jak wygląda przygotowywanie przemówień dla polityków. Ponieważ przez dwa lata pisałem zawodowo takie wystąpienia dla jednego z polskich premierów, to pokrótce wytłumaczę procedurę. Zapewne jest ona podobna w Polsce i w USA. Jeśli się czymś różni, to tylko w szczegółach. O przejęzyczeniu prezydenta USA można by mówić tylko w takim przypadku, gdyby mówił bezpośrednio, np. odpowiadając na pytanie. Przejęzyczenia nie było, gdyż Obama przemówienie odczytywał z promptera, czyli było ono przygotowane wcześniej i nie może być mowy o błędzie. Wystąpienia ważnego polityka nie mogą być przypadkowe.
Żaden poważny polityk nie pisze sobie sam przemówień. Po pierwsze dlatego, że nie ma na to czasu. W Polsce premier wygłasza średnio ok. 10 przemówień w tygodniu. Gdyby miał sobie każde pisać osobiście, to nie miałby już czasu na nic więcej. Prezydent USA pewnie wygłasza ich podobną liczbę. Dlatego każdy poważny polityk, szczególnie pełniący funkcje rządowe, posiada kilku etatowych specjalistów, którzy je przygotowują. Poza tym nad techniką ich wygłaszania pracuje inny sztab specjalistów – od stroju, wizażu, technik werbalnych i niewerbalnych itd., itp. Niestety, może to będzie szokujące dla adresatów przemówień i listów ważnego polityka, ale 99% z nich nie zostało przez niego napisanych. Większości swoich listów polityk nawet nie czytał. Przystawia się na nich faksymilkę lub też – gdy list jest ważny – bierze się polityka za rękę (gdzieś pomiędzy obiadem a przejściem do limuzyny), aby podpisał. Polityk rzadko rzuca okiem na to, co podpisuje. Brak czasu powoduje, że musi zaufać swoim sekretarzom i doradcom.
Podobnie jest z przemówieniami. Prezydent czy premier nie piszą ich sami – i to nie tylko dlatego, że nie są literackimi stylistami. Przygotowanie przemówienia to specjalna umiejętność. Przemówienie trzeba umieć rozplanować, podzielić na części, wiedzieć, gdzie wstawić które elementy, jak zastosować techniki przekazu podprogowego – słowem: jak manipulować słowem. Polityk nie musi znać tych technik – wystarczy, że je stosuje, a przygotuje mu to kto inny. Przemówienie pisze specjalista, zwykle bez udziału polityka. Napisanie przemówienia jest zlecane przez bliskiego doradcę lub sekretarza. To zamawiający określa jego główne tezy. Wtedy pracę przejmuje rzeczywisty autor tekstu. Jeśli jest to przemówienie specjalistyczne, a sam piszący nie jest ekspertem w danej dziedzinie, to zwykle takiego znajduje, aby z nim problem skonsultować. Takimi konsultantami bywają profesorowie uniwersyteccy. Przygotowane i ewentualnie skonsultowane przemówienie dostarczane jest doradcy, który wcześniej wskazał główne punkty wystąpienia. Tenże czyta je, analizuje i ewentualnie poprawia. Następnie dostarcza je politykowi, który je wygłasza. Niestety, prezydenci i premierzy wygłaszają tyle przemówień, że nie mają czasu, aby je wcześniej przeczytać. O głównych tezach dowiadują się w samochodzie, jadąc, aby mowę wygłosić. Polityk uczestniczy w przygotowaniu tekstu tylko wtedy, gdy chodzi o najważniejsze wystąpienia o charakterze politycznym.
Tematy historyczne – a o takim mowa w interesującym nas wypadku – do nich nie należą. Na 99% Barack Obama nie znał treści wystąpienia, które tak wstrząsnęło Polską. Faktyczną winę za „polskie obozy śmierci” ponosi przygotowujący wystąpienie oraz jeden z doradców, który sprawę nadzorował.
Jakie z tego wnioski? Ano takie, że jeśli Polska jest traktowana jako poważny partner Stanów Zjednoczonych, to Obama musi wziąć na siebie odpowiedzialność za wpadkę i powiedzieć „przepraszam”. Media donoszą, że w nadesłanym do Bronisława Komorowskiego liście Obamy słowo to nie pada. Co więcej, zwyczaje dyplomatyczne nakazują ukaranie winnego zamieszania. Czyli powinien podać się do dymisji ten, kto przemówienie napisał lub nadzorował proces jego tworzenia, biorąc na siebie tzw. odpowiedzialność polityczną za kompromitację i broniąc w ten sposób dobrego imienia prezydenta USA. Wiadomość tę podaje się do mediów, aby sprawa była powszechnie znana. „Przepraszam” nie ma i zapewne nie będzie. Wskazuje to na niezwykle niskie znaczenie nadawane przez Amerykanów sojuszowi z Polską. My postrzegamy ten sojusz jako „strategiczny”, zaś Amerykanie jako mało istotny. Każdy uważny analityk musiał to zresztą widzieć od dawna, skoro za nasze kontyngenty wojskowe na operacje „szerzenia demokracji” nie dostawaliśmy żadnych gratyfikacji.
Brak „przepraszam” i brak dymisji osób odpowiedzialnych za wpadkę dyplomatyczną jest symbolem naszej pozycji politycznej, którą polskie elity wypracowywały sobie w Waszyngtonie po 1989 roku. Wierni słudzy rzadko są doceniani i nagradzani. Przecież bez wynagrodzenia będą służyć nadal. Podobnie symboliczne jest nieprofesjonalne przygotowanie wystąpienia. Nie wiem, czy przygotowujący je mieli jakieś pojęcie o II wojnie światowej. Jeśli go nie mieli, to powinni treść przemówienia skonsultować ze specjalistą, np. wykładowcą uniwersyteckim historii najnowszej. Tu uwaga: takie konsultacje ze specjalistami przeprowadza się przy przemówieniach istotnych, gdy zależy nam, aby jego adresat na pewno niczym nie został urażony. Domyślam się, że doradcy prezydenta USA nie uznali adresata – mam tu na myśli Polaków i Polskę – za partnera na tyle ważnego, aby aż konsultować treść prezydenckiego wystąpienia z jakimś profesorem historii. Innymi słowy: to spektakularny dowód tego, jak bardzo mało ważni jesteśmy dla amerykańskiej polityki. Ciekawe, czy polskie elity wyciągną z tego faktu jakieś wnioski?