Mazur: Wewnętrzne przyczyny upadku II RP

REKLAMA

Historiozofia ukierunkowana na pokrzepienie serc, przedstawiając przyczyny upadku I i II Rzeczypospolitej, akcentuje najczęściej układ pt. siła złego na jednego, co niestety odciąga uwagę i zainteresowanie od wewnętrznych przyczyn upadku naszej państwowości. Tymczasem doskonale wiadomo – bo uczy się już o tym uczniów szkoły podstawowej – iż I Rzeczpospolita nie upadła z dnia na dzień ani nawet z roku na rok, gdyż pomiędzy pierwszym a trzecim rozbiorem upłynęły 23 lata, tj. czas, na który liczy się jedno pokolenie, a okres polskiej politycznej smuty poprzedzający rozbiory trwał co najmniej lat kilkadziesiąt. Jak widać, okres pomiędzy pierwszym a ostatnim rozbiorem był dłuższy niż cała historia II RP, której upadek był z kolei gwałtowny, chociaż również przypieczętowany umową rozbiorową. Trzeciego rozbiorcy formalnie wtedy nie było tylko dlatego, że w 1938 roku Hitler dokonał Anschlussu Austrii, ale żołnierzy austriackich powszechnie kierowano właśnie do pacyfikowania Małopolski, czyli na tereny dawnego zaboru austriackiego, licząc – często słusznie zresztą – na ich lepszy kontakt z miejscową ludnością. Przypominając te historyczne wydarzenia, czyni się to najczęściej w intencji szukania pewnych analogii pomiędzy przeszłością a teraźniejszością i przykładów takich analogii nawet publicystyka ostatniego okresu dostarcza bardzo wiele. Szukając tych analogii, często jednak – w imię owej wspomnianej na wstępie specyficznej polityki historycznej – pomija się (inna rzecz, że niektórzy celowo, a niektórzy z niewiedzy) pewne wątki, mogące dać nam, współczesnym, nieco więcej do myślenia.

Między Rosją a Niemcami

REKLAMA

Fakt, że Królestwo Kongresowe bazowało na ziemiach pozostających pod zaborem rosyjskim, fakt, że zabór rosyjski obejmował największą część terytorium I RP, następnie doświadczenie wojny polsko-bolszewickiej oraz polityka Piłsudskiego i jego następców, skoncentrowana na Wschodzie, a także późniejsze kilkadziesiąt lat wasalnej zależności od ZSRS sprawiły, że najłatwiej sprawstwo rozbiorów przypisywać Rosji. Tym samym gubi się problem tego, co podnosili niektórzy polscy historycy, tj. zainteresowania Prusaków w rozbiorach i upadku Polski, kreowania przez Niemców polskiej polityki w pierwszych dniach niepodległości w 1918 roku, dziwnych proniemieckich aliansów polskich władz w latach 30. czy chociażby teraźniejszego ignorowania potencjalnych niemieckich rewindykacji terytorialnych wobec obecnych polskich województw zachodnich i północnych. Nawet w publikacjach dotyczących września 1939 roku bardzo częstą manierą jest sugerowanie, że bez sowieckiego najazdu z 17 września nasze wojsko miało jeszcze jakieś szanse w wojnie z Niemcami. Tymczasem niemiecko-sowiecki rozbiór miał kolosalne znaczenie wyłącznie co do skutków dla ludności zamieszkującej wschodnie tereny II RP. Gdyby całe terytorium zajęli Niemcy, to prawdopodobnie Polacy uniknęliby mordów w Katyniu i wywózek, dzieląc jednakże także niewesoły los Polaków pod okupacją, gorszy los spotkałby zaś ludność żydowską, której część, nie przeczuwając tymczasem bliskiego konfliktu niemiecko-sowieckiego, zaczęła bawić się kosztem pozostałych we władzę radziecką.

Ten wyraźny – szczególnie z perspektywy czasu – brak realizmu sporej części polskich elit w identyfikowaniu faktycznej sytuacji geopolitycznej jest wyraźnie odciśnięty na polskich dziejach, a na ślady tej ignorancji raz po raz można natknąć się, studiując różne dokumenty. Czytając np. wojenne, emigracyjne zapiski Tadeusza Katelbacha („Rok złych wróżb”), ważnego przedwojennego polityka, senatora, można nabrać pewności że powoływanie się na testament vel dziedzictwo zmarłego polityka jest wybitnie polską dziedziną (jak pisze Katelbach na temat emigracyjnej gazety ludowców: „pismo bzdurzy coś o testamencie Sikorskiego…”), ale także być zaskoczonym jego odbiorem sytuacji na froncie wschodnim. Co rusz Katelbach albo cieszy się z niemieckich sukcesów na froncie wschodnim („z frontu raczej wiadomości przyjemne…”), albo smuci z szybkiego odwrotu Wehrmachtu pod wpływem sowieckiej ofensywy („Smoleńsk wzięty bez walk. Dziś sami Niemcy przyznają, że wojska sowieckie przekroczyły Dniepr. Jestem tak przybity tymi wiadomościami…”). Katelbachowi, jak i wielu innym emigracyjnym politykom, jeszcze w 1943 roku wydawało się, że powtórzy się cud z pierwszej wojny, kiedy Niemcy, przegrawszy na Zachodzie, podpiszą kapitulację i grzecznie opuszczą całe polskie terytorium, przekazując gotową władzę w ich ręce. Nawet wtedy nie potrafili dostrzec różnicy sytuacji i różnicy pomiędzy kajzerowskimi a hitlerowskimi Niemcami. Zabijali się dosłownie i w przenośni między sobą o władzę, licząc, że tym, którzy się ostaną, zostanie im ona podarowana na alianckiej tacy.

Naród a władza

Ciekawa jest także inna analogia dotycząca polskich stosunków wewnętrznych i powodów, że te stosunki tak bardzo ułatwiały rozkład państwa. Już wybitny polski historyk Władysław Konopczyński w swojej pracy pt. „Sejm grodzieński 1752 r.” przyczyn niemocy obserwowanej w Polsce przedrozbiorowej, w tym anarchii, upatruje w „rozbracie między tronem a narodem”, czyli między rządem a narodem, przez co „moc ruchu narodowego” i „moc rządu i tych, co w nim widzą zbawienie, znoszą się nawzajem”. Pisze historyk, że w pewnym momencie nawet dobre zamiary ruchów narodowych były przez to zerwanie i wzajemną nieufność torpedowane przez zwolenników rządów i vice versa – nawet dobre zamiary rządu torpedowała opozycja, widząc w nich „zamach uknuty pod naciskiem Rosyi”. Także w II RP – wbrew temu, co próbuje nam dzisiaj serwować patriotyczna propaganda – istniał bardzo głęboki rozbrat między rządem i jego zwolennikami a bardzo liczną opozycją (najliczniejsze przedwojenne partie to stronnictwo ludowe i ruchy narodowe, pozostające w opozycji do partii rządzących). Był to również ważny powód, dla którego przedwrześniowe rządy prowadziły tak niekonsekwentną politykę. Nie jest prawdą – co serwują często różni niewydarzeni apologeci – że wszystkiemu, co złe w przedwojennej Polsce, była winna sejmokracja sprzed 1926 roku i „fatalne kierownictwo polityczne, które przejęło schedę po marszałku Piłsudskim”. Żydowska propaganda uczyniła wiele, aby zaniedbania lat od zamachu majowego do śmierci Piłsudskiego przerzucić na okres po 1935 roku, kiedy to zwinięty został parasol ochronny nad mniejszościami. Było jednak nieco inaczej.

Śmierć Piłsudskiego stworzyła szansę na otwarcie się sanacji na inne środowiska polityczne, na skorzystanie z marnotrawionej z powodów ideologicznych wiedzy i wpływów ludzi zepchniętych na margines życia publicznego. Jednakże ta część sanacji, która przejęła rządy po 1935 roku, nie miała ochoty na uszczuplenie swoich wpływów politycznych, przyjęła natomiast strategię neutralizowania wpływów opozycji endeckiej poprzez przejmowanie niektórych chwytliwych haseł czy kaperowanie do swojego obozu niektórych działaczy tejże, podzielonej już i niszczonej wcześniejszymi rządowymi szykanami, opozycji. Dla nas, obserwujących współczesne gry partyjne, nie jest to żadnym novum, znamy te strategie pod takimi wdzięcznymi nazwami jak konsumowanie przystawek czy polaryzacja sceny politycznej. Jednocześnie po 1935 roku podjęto pewne działania modernizacyjne, które – wbrew obowiązującej mitologii – zostały przespane między 1926 a 1935 rokiem, kiedy więcej energii poświęcano marginalizacji opozycji politycznej niż koncepcjom rozwoju kraju.

W pułapce własnych intryg

Niestety pod względem politycznym po 1935 roku – kiedy ostatecznie na skutek nowej ordynacji wyborczej wyeliminowano opozycję z parlamentu, kiedy wszyscy główni przywódcy tejże opozycji siedzieli na wygnaniu – sanacja skupiła się na walce politycznej wewnątrz własnego obozu, podporządkowując własnym politycznym interesom decyzje polityczne decydujące o losach kraju. W wyniku tych frakcyjnych walk władzę nad polityką zagraniczną utrzymał pułkownik Józef Beck, kontynuując dziwne alianse z Niemcami, co z kolei kłóciło się z dość powszechnymi antyniemieckimi nastrojami w społeczeństwie polskim. Rząd przedwojenny, zdając sobie sprawę, że nie ma silnego mandatu społecznego (wystarczy przypomnieć choćby słynny wielki strajk chłopski z 1937 r., tak skwapliwie przemilczany – także przez współczesne prawicowe publikacje), prowadził bardzo niekonsekwentną politykę, która z jednej strony stała się nagle antyniemiecka, a z drugiej – wiedząc o ogromnych niemieckich zbrojeniach – praktycznie do września 1939 roku nie wprowadzono w kraju gospodarki wojennej. Co więcej – na podstawie niektórych źródeł wydaje się, że nawet niektórzy przedstawiciele przedwojennej opozycji szansy na obalenie sanacji i odzyskanie wpływów politycznych upatrywali w jakiejś geopolitycznej porażce naszego państwa, np. w ustępstwach terytorialnych wobec Niemiec (całkowita utrata kontroli nad Gdańskiem, eksterytorialny korytarz). Wiadomo, jak zakończyły się te wojenki wewnętrzne dla państwa, narodu, sanacji i opozycji. Wiadomo, że historia nie powtarza się dokładnie, ale dzisiejsze wyalienowanie rządu, to niekiedy dramatyczne rozejście się problemów Polaków z tym, co robi i prezentuje władza, przy jednoczesnym coraz bardziej irytującym pojedynku pomiędzy tą władzą a PiS-owską opozycją, zmusza do dostrzegania pewnych analogii, zwłaszcza że – jak uczy stare powiedzenie – do trzech razy sztuka. W tym sensie oczywiście, że więcej szans może nie być.

REKLAMA