Wozinski: UE wstrzyma napływ funduszy do Polski

REKLAMA

W eurolandzie znów panika, ale tym razem na dobre. W tym gorącym czasie Polacy w najlepsze dziobią unijne środki, sądząc najwyraźniej, że Grecja jest daleko i nie ma bezpośredniego wpływu na ich sytuację. Jednak już niedługo nad Wisłą może dojść do nagłego zakręcenia kurka z unijnymi pieniędzmi. Efekt może być porażający.

Od 2004 roku, kiedy to Polska przystąpiła do struktur unijnego państwa, środki zabierane przymusem podatnikom z innych krajów członkowskich popłynęły prawdziwie szerokim strumieniem. O ile przed 2004 rokiem nad Wisłę napływały głównie fundusze celowe i dostosowawcze, o tyle od momentu akcesji Polacy uzyskali dostęp do funduszy strukturalnych, Funduszu Spójności oraz Wspólnej Polityki Rolnej. Pieniądze, które przydzielano przed wejściem do Unii, były tylko zachętą do tego, co miało się dziać po wejściu.

REKLAMA

I dzieje się. Od ośmiu lat polska gospodarka bazuje w sporej mierze na unijnej kasie. Budżet ustalony na lata 2007-2013 zapewnił Polsce ponad 340 miliardów euro brutto w ramach samego tylko Funduszu Spójności. W rezultacie dotacje bierze każdy: rolnicy, samorządowcy, państwowe agencje, fryzjerzy, duchowni, nauczyciele, a nawet kibice. Na ulicach miast i miasteczek wręcz roi się od reklam firm pomagających w pozyskiwaniu funduszy, które można dostać na dosłownie wszystko. O absurdzie, do jakiego przyczyniły się dotacje, niech świadczy najlepiej rozmowa, jaką sam odbyłem ze znajomą: „Wiesz, X zakłada firmę”. „To świetnie!” – odpowiadam. „No, jutro ma rozmowę kwalifikacyjną”. „Dzięki” dotacjom unijnym co roku powstaje ok. 100 tysięcy nowych firm, których żywot jest jednak najczęściej niezwykle krótki.

Sztuczny transfer środków pieniężnych w określone branże przynieść może jednak tylko i wyłącznie zatoczenie pełnego cyklu koniunkturalnego. Przez ostatnie lata jesteśmy niewątpliwie w okresie boomu: środki płyną nieustannie i w tej samej wysokości. Powstają nowe drogi, dworce, budynki administracji państwowej, mnożą się miejsca pracy, pęcznieją biura wypełniające ludziom unijne wnioski, przez sale konferencyjne przetaczają się tabuny szkolonych i szkoleniowców, a księgowi mają pełne ręce roboty. Wszędzie widać powszechną euforię, a miłość do Brukseli wzrasta wraz z każdą złotówką przelaną na konto beneficjantów nowej rewolucji kulturowej.

Widać dno

Pierwsze symptomy nagłego wyschnięcia źródła z unijnymi pieniędzmi pojawiły się już w zeszłym roku przy okazji dyskusji nad nowym budżetem unijnym na lata 2014-2020. Unijni płatnicy netto (m.in. Wielka Brytania, Holandia, Dania, Finlandia) oprotestowali zwiększenie budżetu, a nawet doprowadzili do sytuacji, w której zaczęto poważnie mówić o dalszych cięciach. Na dodatek inne kraje, które otrzymują pieniądze tak jak Polska, wyraziły chęć ustalenia nowego sposobu podziału środków, co miałoby przełożenie na mniejszą ilość środków napływających nad Wisłę. Największe zagrożenie dla nowego budżetu pojawiło się jednak dopiero niedawno, przy okazji ryzyka bankructwa Grecji. Bankructwo to, o którym mówi się już od prawie dwóch lat, w ostatnich tygodniach stało się wręcz pewne. Grecja już prawie na pewno powróci do drachmy, lecz – co najważniejsze – jej niewypłacalność i wyjście ze strefy euro będą słono kosztowały wszystkich najważniejszych płatników Unii Europejskiej netto. Właścicielami greckich obligacji jest ogromna liczba znaczących europejskich (niemieckich, francuskich) banków, które już niedługo będą potrzebowały od swoich rządów pokaźnego bailoutu. Niektóre agencje informacyjne mówią wprost o katastrofie, mając na myśli kwoty, które trzeba będzie wyasygnować.

Nie dość, że unijni płatnicy już wydali ogromne sumy na programy pomocowe dla Grecji i innych krajów znajdujących się w tarapatach, to teraz na dodatek każdy z nich będzie musiał sięgnąć do swoich kieszeni jeszcze głębiej, żeby uratować samego siebie.

Koniec zasilania

Nie trzeba być jasnowidzem, aby zauważyć, że w poszukiwaniu cięć, które lada dzień niewątpliwie nastąpią, na pierwszy ogień pójdą fundusze dla biedniejszych krajów Unii, takich jak Polska. Chcąc wyłuskać jak najwięcej środków na ratowanie swoich własnych systemów bankowych, Holendrzy, Brytyjczycy czy Francuzi z wielką chęcią zaproponują dalszą redukcję budżetu Unii na lata 2014-2020, co zresztą już dziś wydaje się absolutną koniecznością. Być może bankructwo Grecji pociągnie za sobą także niewypłacalność innych krajów członkowskich (Hiszpanii, Portugalii), a wówczas do ustalenia nowego budżetu zwyczajnie nie dojdzie. Bez względu na to, ile pieniędzy unijnych trafi w najbliższym czasie do Polski, na pewno będzie ich mniej niż uprzednio. W biurach firm pomagających w pozyskiwaniu funduszy unijnych panuje wprawdzie jeszcze gwar, lecz niedługo sytuacja może się drastycznie zmienić. Po trwającym wciąż okresie boomu i optymizmu przyjdzie czas na „zjazd” po narkotycznym śnie, w który zapadli Polacy.

Czarny scenariusz

Ponieważ inwestycje dokonywane za środki unijne nie wynikały z realnych oszczędności, lecz były zwykłymi podatkami zabranymi ludziom z innych krajów, ich efekty zwyczajnie nie mogą być trwałe. Dlatego też gdy tylko znikną dotacje, znikną też wszystkie sztuczne miejsca pracy oraz przedsięwzięcia, które one wytwarzały. Każdy cykl koniunkturalny ma to do siebie, że sztucznie nakręca zyski w określonych branżach, które przyciągają do siebie tysiące ludzi poszukujących wyższych zarobków. W przypadku Polski do tych branż niewątpliwie: budownictwo, rolnictwo, szkolenia oraz doradztwo. Ponieważ jednak fundusze unijne są dostępne dla każdego, przyczyniają się do zmian wszystkich gałęziach gospodarki. Beneficjanci dotacji wydają przecież pieniądze na różne dobra i usługi, a przez to wytwarzają mylne wrażenie, iż gospodarka ma się naprawdę dobrze.

Polskę czeka niewątpliwie gwałtowny wzrost bezrobocia oraz fala bankructw firm, które bez unijnej kasy nigdy by nie powstały. Większość społeczeństwa odnotuje drastyczny spadek dochodów osobistych, a zdecydowana część projektów, które państwo i podległe mu samorządy zaplanowały na najbliższy czas, będzie musiała zostać bezterminowo zawieszona. Niemal dziesięć lat bazowania na funduszach unijnych będzie miało jednak jeszcze ten fatalny skutek, że przedsiębiorcy i zwykli ludzie zatracili w sporej mierze umiejętność szukania środków we własnych oszczędnościach, a przez to trudniej będzie im się pozbierać w nowej rzeczywistości. Unijne dotacje zwyczajnie oduczyły ludzi przedsiębiorczości.

Eurozjazd może okazać się dla prounijnych środowisk bardzo dotkliwy, gdyż potęga Unii może zostać wystawiona na wielką próbę. Oto zasobna Unia nie będzie w stanie wyasygnować środków na dotacje dla swojego biednego członka. Ze swego fotela będzie musiał ustąpić niejeden polityk. Co najważniejsze jednak, wywołana przez zatrzymanie środków unijnych recesja może wywrócić do góry nogami wyborczy krajobraz oraz zradykalizować społeczeństwo, które na razie dzielnie dziobie to, co rzuci Unia. Apetyt wśród ludzi znacznie wzrósł i niewykluczone, że Polacy okażą się równie zakochani w państwowych datkach jak Grecy.

Najlepszym lekarstwem na recesję jest pozwolenie na to, aby gospodarka zweryfikowała błędne inwestycje (czyli te zrealizowane za unijne pieniądze) i zaczęła stawać na nogi o własnych siłach. Dlatego kluczowa jest dziś kwestia, na ile rząd pozwoli na bolesny detoks, a na ile będzie chciał sam wypełnić lukę po dotacjach własnymi programami, które nawet dziś nieustannie prowadzi. Pod żadnym pozorem nie wolno dopuścić, aby polskie państwo zaciągnęło wielkie pożyczki na podtrzymanie strumienia funduszy. Eurozjazd będzie o tyle mniej bolesny, o ile państwo będzie bardziej bezradne.

REKLAMA