Chodakiewicz: Gejowy Obama. Prezydent zwolennikiem homo-„ślubów”

REKLAMA

Prezydent Barack Obama okazał się właśnie zwolennikiem wesołkowatych „ślubów”. Nadchodzą wybory i trzeba rzucić kość swemu najbardziej żelaznemu i najzamożniejszemu elektoratowi, tzw. grupie LGBT. Jeden na sześciu czołowych dobroczyńców kampanii prezydenckiej Obamy jest „wesołkiem”. To oni zbierają największe sumy pieniędzy. Z nimi naprawdę trzeba się liczyć.

Jednocześnie prezydent nie ma się co martwić o Murzynów. Obama uważa, że i tak ma ich głosy w kieszeni bez względu na to, co robi. Może faktycznie tak jest. Jednak sondaże pokazują, że czarni Amerykanie są chyba najbardziej antywesołkowato nastawioną grupą etniczną w USA. Dotyczy to nie tylko osób religijnych, ale całej afroamerykańskiej społeczności. Są zaszokowani, bo jeszcze we wrześniu 2004 roku Obama zapewniał: „Jestem chrześcijaninem. I dlatego – mimo że staram się, aby moje poglądy religijne nie dominowały czy determinowały mojego politycznego punktu widzenia na ten temat – wierzę, że tradycja oraz moja wiara religijna dyktują, iż małżeństwo to coś uświęconego między mężczyzną a kobietą” (I’m a Christian. And so, although I try not to have my religious beliefs dominate or determine my political views on this issue, I do believe that tradition, and my religious beliefs say that marriage is something sanctified between a man and a woman).

REKLAMA

Czarni nie są odosobnieni w niechęci do wesołkowatych planów małżeńskich. Sondaże pokazują, że wbrew propagandzie, przeciętny Amerykanin wcale nie pali się do hucznego obchodzenia wesołkowatych „zaślubin”. Naturalnie tolerancjoniści wyginają się i wypinają, aby dostać odpowiednie rezultaty sondażowe. Szlifują pytania w odpowiedni sposób, mając nadzieję, że dostaną odpowiedzi takie, jakie chcą. To stara sztuczka. Przyznał to nawet socjalliberalny „Washington Post” (14 maja). I tak na początku maja 2012 roku, według Gallupa, poparcie dla homoseksualnych „ślubów” wyraziło 51% Amerykanów. Przeciw było 45%. Ale zaraz potem badania zlecone przez CBS pokazały, że tylko 38% zapytanych zgadza się na taką nowinkę. CBS wprowadził bowiem trzecią opcję: związki cywilne (civil unions). Polaryzacja stała się mniejsza. Ponadto większość tych, których Gallup wykazał jako będących za, udzieliła swego poparcia w bardzo delikatny i warunkowy sposób. Tylko margines jest fanatycznie przywiązany do propozycji „ślubów”. Środek jak zwykle pójdzie za zwycięzcą.

Demokracja, ale tylko pederastyczna

Przypomnijmy, że elektorat 32 stanów zagłosował za tym, aby zabronić możliwości prawnego łączenia w pary małżeńskie innych osób niż jedna kobieta i jeden mężczyzna. I dlatego właśnie zorganizowane lobby wesołkowate usiłuje załatwić sobie obejście demokracji poprzez sądy (równolegle do nachalnej kampanii propagandowej w mediach). Postępowi sędziowie rutynowo odrzucają wyniki referendów, które nie faworyzują „wesołków” (np. kalifornijską Propozycję 8). Śledząc zmiany w sondażach przez ostatnie 30 lat, należy jednak stwierdzić, że propaganda robi swoje. Coraz więcej młodych zgadza się na wesołkowate „śluby”. Nawet wśród najtwardszych fundamentalistów protestanckich tylko 44% młodzieży jest przeciwko takiemu rozwiązaniu, podczas gdy wśród starszych sprzeciw sięga 63%. Jednak na razie w starciu z demokracją bezpośrednią nawet nachalna wesołkowata propaganda niewiele daje. W lutym stan Georgia, który od 2004 roku ma konstytucyjny zapis prorodzinny dotyczący małżeństwa, potwierdził prawo pracodawców do wyboru pracowników: nie muszą przyjmować do pracy osób, które obrażają ich uczucia religijne, czyli głównie „wesołków”. Ci uznają to za dyskryminację. W maju zdominowana przez Republikanów legislatura stanowa Kolorado sprzeciwiła się nawet związkom cywilnym „wesołków”. W ostatnich dniach w Karolinie Północnej, gdzie w 1996 roku za pomocą referendum zakazano takich „ślubów”, 61% prawodawców głosowało za tzw. konstytucyjną „poprawką prorodzinną numer jeden” (pro-family Amendment One), niwecząc nadzieje „wesołków” na odwrócenie karty. Poprawka jeszcze raz zdefiniowała małżeństwo jako „związek kobiety i mężczyzny”. Partia Demokratyczna rozważa nawet, czy za karę nie odwołać swojej konwencji wyborczej w tym stanie. Co bardziej radykalni aktywiści zapowiadają bojkot. Proces demokratyczny podoba im się tylko wtedy, gdy lud tutejszy głosuje tak, jak dyktują tolerancjoniści. Ogólnie bowiem gdy Amerykanie mogą wybierać przy urnie, to większość głosuje za małżeństwem, w którym jest „Adam and Eve” a nie „Henry and Steve”.

Skażone elity

Natomiast postawa elit, nawet niektórych republikańskich, nie jest tak jednoznaczna. Na przykład republikański burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg pojechał do Karoliny Północnej, aby pogrozić mieszkańcom tego stanu za nietolerancję i brak poszanowania „praw człowieka”. Chodzi oczywiście o głosowanie w celu obrony małżeństwa. Na Południu USA takie gadanie Bloomberga kojarzy się jednoznacznie: „cierpienia” „wesołków” przyrównuje się do niewolnictwa. Murzyni tego nie lubią. Dla czarnych to brzmi jak zrównywanie ich cierpień z doświadczeniami „wesołków”. Dla białych natomiast to brzmi jak szantaż i próba zrównania opozycji wobec pederastycznej ideologii z walką przeciw niewolnictwu i dyskryminacji rasowej. To porównywanie jabłek i pomarańczy. Murzynów dyskryminowano za kolor skóry. „Wesołków” odrzucamy za robienie cnoty z tego, co chcą robić z osobnikami tej samej płci. Murzyni nie mogli się wstrzymać od bycia czarnymi. Ale „wesołkowie” mogą wstrzymać się od „wesołkowania”, jeśli zechcą. Nie mylmy naturalnie wesołków z homoseksualistami, którzy czują pociąg do osobników tej samej płci, ale nie robią z tego cnoty i nie hołdują ideologii „gejowskiej”.

Kontrrewolucja w instytucjach

Naturalnie nikt nic takiego nie usłyszał od Bloomberga, który przemawiał na kampusie Uniwersytetu Karoliny Północnej. Tymczasem w pobliskim stanie Georgia, w Shorter University, uczelni związanej z baptystami, władze uniwersyteckie nakazały pracownikom podpisać zobowiązanie do życia zgodnie z zasadami Biblii, a więc jednoznacznie potępiające m.in. homoseksualizm. „Naszymi zasadami chcemy czcić Jezusa Chrystusa (…). Rozumiemy, że są tacy, którzy z nami się nie zgadzają. Nie chcemy kwestionować ich prawa do własnych poglądów, ale chcemy jasno stwierdzić, jakie my mamy poglądy”. Sprawa jest jasna. Shorter University to uczelnia prywatna, tzw. evangelical, fundamentalistyczna. Gdy ktoś się na taką zapisuje, to musi spodziewać się fundamentalizmu. To samo dotyczy profesorów. Nikt im nie każe tam uczyć. Jedna z profesorek porównała władze uniwersytetu do Talibanu. Według sondażu wewnętrznego, 88% pedagogów i pracowników uniwersyteckich twierdzi, że odejdzie. Opuszczone stanowiska na pewno ucieszą konserwatywnych naukowców, którzy za sprawą „tolerancyjnych” nie mogą znaleźć pracy uniwersyteckiej. Na kampusie jest ostra polaryzacja, dużo większa niż w społeczeństwie. Jednak sprawa wesołkowatego „ślubu” może być ważnym elementem kampanii wyborczej. Republikanie chcieliby, aby wpływy Demokratów zostały ograniczone do środowisk LGBT.

Demokraci chcą, aby ich przeciwnicy wyszli na uprzedzonych, prymitywnych ekstremistów. Zastanawia też, w jaki sposób sprawa jednopłciowych „ślubów” wyszła z Białego Domu. Pierwszy na ten temat w moralnie relatywny sposób przemówił wiceprezydent Joe Biden: „Kogo kochasz? (…) I czy będziesz lojalny w stosunku do osoby, którą kochasz? Przecież o to chodzi we wszystkich małżeństwach, bez względu na to, czy to są małżeństwa lesbijek lub gejów, czy heteroseksualistów” (Who do you love? (…) And will you be loyal to the person you love? And that’s what people are finding out. I [It’s] what all marriages at their root are about, whether they’re marriages of lesbians or gay men or heterosexuals).

Gejowy Obama

Po takim wyskoku Obama – który jeszcze niedawno twierdził, że jego poglądy w tej kwestii „ewoluują”, ale siedział cicho – ujawnił się jako zwolennik homoseksualnych „ślubów”. Lewicowy tygodnik „Newsweek” wykrzyczał triumfalnie z okładki: „Pierwszy wesołkowaty prezydent!”. Niektórzy konserwatyści twierdzą, że to było ukartowane. Po wypowiedzi wiceprezydenta Obama mógł to samo powiedzieć łagodnie. Taka interpretacja ma sens, bowiem przed Bidenem w podobny sposób wypowiedziało się dwóch ministrów rządowych: sekretarz edukacji i sekretarz mieszkalnictwa. Inna wersja jest taka, że Biden jest skłonny do gaf i powiedział to sam z siebie. To też jest możliwe – faktycznie, wiceprezydent często plecie głupoty i wyskakuje przed orkiestrę. A Obama zdecydował się zagrać oportunistycznie, bo nie może zostać w tyle za swym zastępcą. Jego republikański rywal, Mitt Romney, natychmiast stwierdził, że małżeństwo to „instytucja, która trwała i przetrwa” oraz że to „stosunek między mężczyzną a kobietą”. Libertariańsko-konserwatywny senator Ron Paul zażartował sobie, że prezydenckie poglądy „nie mogły już być bardziej wesołkowate” (could not be any gayer). Prezes Partii Republikańskiej Reince Priebus wydał oświadczenie: „Popieramy utrzymanie małżeństwa między jednym mężczyzną a jedną kobietą i będziemy sprzeciwiać się jakimikolwiek próbom zmiany tego stanu rzeczy” (We support maintaining marriage between one man and one woman and would oppose any attempts to change that). Niektórzy konserwatyści uważają, że prezydent USA swoją „ewolucją” otworzył tamę roszczeniową dla tzw. alternatywnych stylów życia. Już w tej chwili za „wesołkami” ustawiają się w kolejce do „równouprawnienia” poligamiści i poliamoryści (zwolennicy zbiorowych małżeństw wymiennych). I – jak ostrzega Jeffrey Lord – wnet będziemy mieli małżeńskie trójkąty facet-babka-facet albo babka-facet-babka, albo zbiorowiska lesbijek czy grupy wesołków. Jak wszyscy, to wszyscy. Wystarczy przecież miłość – jak twierdzi Joe Biden. Katolicki komentator Robert A. Reily pyta, czy rzeczywiście chodzi tylko o to, „kogo kochasz”? A co będzie, gdy pokochamy kozę?

REKLAMA