Nie tak dawno byłem na niezwykle interesującej konferencji naukowej na temat reform Margrabiego Aleksandra Wielopolskiego. W jej trakcie doszedłem do wniosku, iż rzeczywistość historyczna sprzed 150 lat powtarza się dziś na naszych oczach, tyle że w formie karykaturalnej.
W latach 60-tych XIX wieku Kongresówka była, po klęsce Powstania Listopadowego, praktycznie wcielona do Rosji, co większość naszych przodków uważała za zwykłą okupację. Dlatego też lewicowi „czerwoni” parli do natychmiastowego powstania, posługując się demagogią patriotyczną i socjalną. „Biali” niby opierali się ich rewolucyjnym pomysłom, acz sami nie umieli realnie spojrzeć na politykę i – przez swoją bierność – dopuścili do wybuchu rebelii, aby w końcu samemu stanąć na jej czele i wziąć odpowiedzialność za militarną katastrofę.
Realistyczną politykę prowadził jedynie znienawidzony przez wszystkich Aleksander Wielopolski, walcząc o to, co było wtenczas politycznie możliwe, czyli o autonomię Kongresówki w ramach Rosji. Niestety, nie udało mu się sprawnie przeprowadzić osławionej „branki” do wojska i Powstanie Styczniowe zakończyło się hekatombą ofiar i polityczną katastrofą. Jakby nie patrzeć, to, wypisz, wymaluj dzisiejsza scena polityczna. Tyle że 150 lat temu nasi przodkowie nie mieli Ruchu Palikota (na szczęście!), ale nasze dzisiejsze stosunki polityczne i podziały partyjne wydają się karykaturą tamtej sytuacji. Z jednej strony mamy współczesnych „czerwonych”, zwanych dziś „prawdziwymi patriotami”, „obozem posmoleńskim”, „sektą smoleńską” itd. Grupa ta prze do powstania/rewolucji/ insurekcji przeciwko rządowi, który uważa za rosyjską agenturę (Wielopolskiego tak też określano). Z drugiej strony mamy współczesnych „białych”, czyli obóz platformiarski, który prowadzi taką samą antyrosyjską politykę co „czerwoni”, ale bardziej delikatnie niż obóz rewolucyjny. Celem tych frakcji sprzed 150 lat była restauracja Rzeczypospolitej z 1772 roku; dziś celem jest jakieś utopijne międzymorze złożone z Polski-Ukrainy-Białorusi, czyli z ziem, które wchodziły w skład RP w 1772 roku. Różnica jest tylko taka, że 150 lat temu Zamoyski i Wielopolski byli personalnie skłóceni, więc „biali” nie popierali rządu, a dziś go popierają. Mieliśmy już nawet kilka prób powstania: w rocznicę „zamachu” pod Smoleńskiem czy burdy przeciwko „rosyjskiemu garnizonowi” w postaci kiboli atakujących rosyjskie kolumny kibiców. Współcześni „czerwoni” nawet podejrzewają obóz rządowy o przygotowania do „branki”.
Jakkolwiek to, co dziś obserwujemy, jest karykaturą rzeczywistej polityki, to jedno może być rzeczywiste i podobne: jeśli wybuchnie insurekcja, to mogą ją stłumić zagraniczne wojska. I jedynie to ostatnie wydarzenie będzie autentycznie na poważnie… Niestety!
Swoją drogą, wybuch skrajnych antykomunistycznych i antyrosyjskich nastrojów w Polsce ponad 20 lat po upadku komunizmu i wycofaniu z terenu Polski Armii Czerwonej to jakiś ciekawy przypadek psychologiczny, a może wręcz psychiatryczny. Tak silnych nastrojów antyrosyjskich i antykomunistycznych nie było w Polsce ani w roku 1989, ani w latach 90. Im dalej od upadku komunizmu, tym są one silniejsze. I im kto młodszy, tym bardziej nienawidzi „Ruskich” i „komuny”. Szczególnie interesująca jest ta nienawiść u tych młodych ludzi, którzy nie widzieli nigdy ani sowieckiego żołnierza, ani esbeka, ani nie pamiętają komunizmu. Ale jako naucza Józef Stalin, „walka klasowa zaostrza się w miarę budowania socjalizmu”. Tutaj walka z komunizmem zaostrza się w miarę oddalania się wspomnień o tamtym ustroju.
Piszę to wszystko pod wpływem bijatyk polskich kiboli z rosyjskimi kibicami, którzy spokojnie szli sobie na Stadion Narodowy pokibicować swojej drużynie w meczu z Polską. Media nadały temu wydarzeniu niesamowity rozgłos, wieszcząc samospełniającą się przepowiednię o walkach ulicznych. Niestety, samospełniająca się przepowiednia się sprawdziła. Cel mediów był prosty: namówić „prawdziwych patriotów” na burdy uliczne, aby potem przedstawić ich telewidzom jako prymitywów, przed którymi rząd Tuska jest ostatnią nadzieją. Ministrowie i politycy PO co chwila uprzedzali przed burdami pod hotelem, w którym mieszka rosyjska drużyna, jakby chcąc „smoleńczykom” powiedzieć: tutaj, tutaj jest cel zamieszek! Niestety, „prawdziwi patrioci” niezwykle łatwo poddają się manipulacji. Jakkolwiek Jarosław Kaczyński upilnował swoją drużynę przed awanturą w kolejną „miesięcznicę”, to kibole – nie przypadkiem i chyba nie bezzasadnie kojarzeni przez media z sympatiami do PiS – upilnować się nie dali, myląc kolumnę rosyjskich kibiców z kolumną rosyjskich grenadierów lub sowieckich czerwonoarmistów. A nie tak dawno śmialiśmy się, że niemieccy lewacy 11 listopada zaatakowali polskie grupy rekonstrukcyjne na Nowym Świecie, zamiast pochód narodowców! Kolumna to kolumna i dla sfanatyzowanych atakujących nie ma znaczenia, kto w niej idzie.
Czy te zamieszki były wyrazem naszej dumy, że jesteśmy Polakami i nie damy się „Ruskim”? Przeciwnie – to wyraz wielopokoleniowych kompleksów niższości w stosunku do Rosji. Przeciętny Polak Rosjan nie lubi, gardzi nimi jako przedstawicielami jakiejś prymitywnej i gromadnej cywilizacji turańskiej, której kwintesencją są kołchozy. Ale to jest pogarda przemieszana z rozpaczliwym strachem przed wrogiem, którego się nienawidzi. To mentalność wyzwoleńca, który pamięta, że jeszcze chwilę temu był niewolnikiem. Od ok. 200 lat naszym problemem jest niemożność i nieumiejętność spojrzenia na Rosję jako na normalny kraj i normalnego partnera stosunków międzynarodowych. Więcej – gdy się patrzy na bankrutujący zachodni socjalizm i stada różnych seksualnych mniejszości dominujących w zachodnich mediach, to trudno nie odnieść wrażenia, że Rosja to jedyny ocalały w Europie kraj w miarę normalny, który nie poddał się demoliberalnemu dyktatowi. Oczywiście wycieńczony przez komunizm i alkoholizm, ale ostatni, gdzie obowiązuje podstawowe prawo natury…